Fundacja Losy Niezapomniane cien

Home FUNDACJA PROJEKTY Z ŻYCIA FUNDACJI PUBLICYSTYKA NOWOŚCI WSPARCIE KONTAKT
PUBLICYSTYKA
cień
Ankiety w formie nagrań video

Відеозаписи зі свідками
Wersja: PL UA EN
Publicystyka - Zdaniem Historyków i Publicystów
cień
W tej części zamieszczamy, naszym zdaniem, najlepsze i najbardziej obiektywne prace historyków i publicystów na temat historii i dnia dzisiejszego Ukraińców w Polsce.
[wersja w j.polskim] [wersja українська] [wersja english] [video] [fotografie] [pliki]
Data artykułu: 2012-04-19
WERSJA W J.POLSKIM
VIII. PIERWSZE TRUDNE LATA
Fragment książki "Wspomnienia dziecka wojny", publikujemy za zgodą autora.
Piotr Halicki (Piotr Kowal)

Życie codzienne

Po dwutygodniowej podróży w towarowych wagonach przed południem 14 maja 1947 roku wyładowano nas i nasze nędzne mienie na placu przed dworcem kolejowym w Bartoszycach. Przybyliśmy tu wraz z kilkudziesięcioma rodzinami ukraińskimi, przymusowo wysiedlonymi z różnych wsi powiatu jarosławskiego. Pospiesznej krzątaninie lokujących się tymczasowo w możliwie najdogodniejszym miejscu na placu ludzi towarzyszył płacz dzieci, ożywione rozmowy dorosłych. Nieopodal rozlegało się żałosne ryczenie zgłodniałych krów, które wyprowadzono na świeże powietrze z ciasnych, przeznaczonych tylko dla nich wagonów. Dla nas gotowała się już zupa w dużych wojskowych kotłach. Prawie nikt do nich nie podchodził, gdy była już gotowa, bo sam jej widok był odrażający. Na tłustej, mętnej powierzchni pływały duże kawałki słoniny pokryte długą szczeciną. Stojący obok kucharz mieszał ją od czasu do czasu wielką chochlą, donośnym głosem zachęcając do pobierania posiłku. Podchodziły tylko nieliczne kobiety z ocynkowanymi rondelkami z zamiarem nakarmienia oferowanym darmowym pokarmem swych przywiezionych tu prosiąt.

Mama wydoiła rozpoznaną w wyprowadzonym stadzie naszą krowę „Krasę", po czym zaspokajaliśmy głód, jedząc z ciepłym jeszcze mlekiem suchary z czarnego razowego chleba. Mając wówczas 8 lat, czułem się prawie dorosłym i w pełni godziłem się z tym, że mój młodszy o 4 lata brat Sławek łyżeczką jadł namoczoną w mleku, bialutką, suszoną bułkę. Zaledwie trzymiesięczny Michaś nie chciał ssać piersi matki, cały czas płakał głośno i kaprysił, nie mogąc znieść zapewne dokuczających mu wszy i świerzbu, które szczególnie prześladowały dzieci, zupełnie niemyte przez ponad trzy tygodnie wędrówki. Na tym dużym placu, nieopodal torów kolejowych, do nastania zmroku siedzieliśmy na rozłożonych wprost na ziemi dużych tobołach. Nie wiedzieliśmy, co dalej z nami zrobią? Krążyły uporczywe plotki, że tu na Wschodnich Prusach nie pozostaniemy; załadują nas znowu do rosyjskiego pociągu, który ma niebawem przybyć i powiozą gdzieś daleko na Sybir. Wtedy każdy bał się nawet głośno pytać o nasz dalszy los. Cały czas byliśmy otoczeni i śledzeni przez uzbrojonych żołnierzy niczym więźniowie. Za widoczne oznaki wyrażania niezadowolenia z istniejącej sytuacji lub za głośne wyrażanie niestosownych myśli groziło odłączenie od rodziny i odprowadzenie pod bronią do najbliższej placówki UB. Tam odpowiednio przesłuchiwano podejrzanego buntownika. Po czym odwożono buntownika w miejsce odosobnienia; najczęściej do obozu pracy w Jaworznie. Kilka osób w ten sposób ubyło po drodze z naszego transportu. Wśród nich była nawet matka, która pozostawiła w wagonie małe dzieci.

Na noc rozłożyliśmy na placu wyjęte z tobołów nasze pierzyny i nocowaliśmy pod gołym niebem. Dokuczał ostry, wiosenny przymrozek, ale opatuleni puchowymi przykryciami szybko zasnęliśmy głębokim snem. Przez dwa tygodnie było o to trudno, gdyż prawie każdej nocy dawał się we znaki nieznośny stukot rozdygotanych starych wagonów. Często gwałtowne zatrzymywanie się, szarpiące ruszanie podczas licznych nocnych manewrów na kolejnych stacjach. Noc pod otwartym, gwiaździstym niebem przy silnych przymrozkach nie była dla nas pierwszą: po wysiedleniu z domu rodzinnego zapędzono nas na miejsce zgrupowania, mieszczące się na polach nieopodal miejscowości Duńkowicze, gdzie na odstawienie nas do transportu kolejowego czekaliśmy ponad tydzień.

Następnego dnia przebudziłem się wczesnym rankiem. Ujrzałem plac zapełniony rozesłanymi pierzynami, poduszkami i różnej wielkości tłumokami. Głębokim snem spały jeszcze dzieci, gdzieniegdzie leżeli chorzy starzy ludzie. Dorośli krzątali się już koło swoich krów, koni i prosiąt, rozpytywali o okolicę przechodzących obok ludzi, a najważniejsze — szukali jakiegoś pokarmu dla głodnego bydła. Zauważyłem, że mój ojciec jest jakiś blady i z ledwością trzyma się na nogach. Usiadł obok nas, nie mając ochoty czegokolwiek robić ani też interesować się nowym otoczeniem. Mama zawiadomiła o tym komendanta konwoju. Po jakimś czasie przyjechał odkryty wojskowy pojazd, którym odwieziono ojca do szpitala. Przed południem zajechała na plac duża kryta ciężarówka. Wyszedł z niej odświętnie ubrany cywil z plikiem papierów w ręce. Polecił, ażeby ludzie zgromadzili się wokół niego. Niebawem wszedł na jakieś podwyższenie i zaczął wygłaszać jakąś przemowę. Ja, i wszyscy wokół, słuchałem z wielkim skupieniem, chociaż nie znając wystarczająco języka polskiego, nic nie zdołałem zrozumieć z tej ważnej mowy urzędnika. Zauważając przypływ dziwnego ożywienia tłumu, zorientowałem się, że chyba tą dużą ciężarówką będą nas stąd gdzieś wywozić. I rzeczywiście, po krótkiej przerwie urzędnik znowu wszedł na podwyższenie, aby odczytać pierwsze cztery nazwiska. Pierwsze cztery wyczytane rodziny wnosiły do skrzyni ładunkowej swój dobytek i odjeżdżały ze łzami w oczach, żegnając się ze znajomymi, krewnymi i sąsiadami pozostającymi na placu. Wkrótce przybyła druga podobna do poprzedniej ciężarówka i znowu ten urzędnik odczytywał nazwiska następnych do załadunku. Ludzie tłumnie zaczęli gromadzić się wokół niego, próbując prosić o to, ażeby umożliwił wyjazd za jednym razem rodzin ze sobą spokrewnionych albo dawnych bliskich sąsiadów, albo choćby znajomych z jednej wsi czy parafii. Prośby te jednak okazały się daremne! Wykaz na liście był bowiem skrupulatnie rozpracowanym planem rozproszenia Ukraińców, sporządzonym według ściśle ustalonych kryteriów, zawartych w instrukcjach władz centralnych i UB. Moja mama rozpaczliwie błagała tego jegomościa, żeby nas zabrano razem z rodziną naszej ciotki, Katarzyny Meleszko albo chociaż z naszym stryjem i jego dziećmi, a nie z zupełnie obcymi ludźmi, jak zapisane było na liście. Uzasadniała to tym, że pozostała sama z małymi dziećmi, gdyż chorego męża zabrano do szpitala. Błaganie to okazało się daremne! Przed zachodem słońca z naszymi tobołami znaleźliśmy się na ciężarówce razem z obcymi nam ludźmi. Z wielkim niepokojem wyruszyliśmy w nieznaną drogę. Najpierw ulicami miasta o jakiejś dziwnej nazwie, udając się do miejsca przeznaczenia. Z oczu mamy płynęły łzy. Nasi współtowarzysze podróży, trzykrotnie przeżegnawszy się, półszeptem odmawiali ukraińskie modlitwy. Do celu przybyliśmy, gdy zapadł chłodny majowy wieczór. Uzbrojony w karabin żołnierz i kierowca pospiesznie wyładowali nasze mienie, zrzucając je przed wejściem do opustoszałego budynku. Na pożegnanie powiedziano nam, że to ma być nasz dom, tu mamy mieszkać i nie wolno nam samodzielnie opuszczać tej miejscowości. Samochód z głośnym warkotem odjechał, a my pozostaliśmy sami pośród ciemności w zupełnie obcym, nieznanym nam otoczeniu. Mama odnalazła lampę naftową i zapałki. W jej słabym świetle ujrzeliśmy odrapane ściany pomieszczeń wewnątrz budynku. Cuchnęły wilgocią i ludzkimi odchodami. W większości podłogi były pozrywane, okna bez ram i szyb. Matka pospiesznie posprzątała jeden pokój, okna i drzwi zasłoniła kocami oraz płachtami, aby powstrzymać nieznośne mroźne przeciągi. Na podłodze, z niezerwanymi jeszcze deskami zrobiła nam posłanie. Zjadłszy sutą kolację, szybko zasnęliśmy.

Następnego dnia poranek był słoneczny i dość ciepły. Zbudziłem się bardzo wcześnie i za mamą wybiegłem na podwórko. Zobaczyłem tu obdrapane mury zabudowań gospodarczych zupełnie pozbawionych dachu, drzwi i okien. Wokół walały się porozrzucane cegły, gruz, dachówki, resztki desek i belek. Studnia zapełniona wszelkimi rupieciami, które można było do niej rzucić. Ogród i sad koło domu pozbawione ogrodzenia, od kilku lat nieuprawiane, zieleniły się pokrzywami i chwastami. Ten nowy otaczający nas inny świat wydawał się nam obcy i nieprzychylny. Tam pozostawione nasze wioski, domy, kościoły i cerkwie były drewniane, kryte strzechą albo blachą. Tu wszędzie takie duże mury na wsiach, czerwona dachówka na wszystkich zabudowaniach! Nasza ziemia, z której nas wygnano, była równinna i o tej porze roku znacznie cieplejsza. Tu, wszędzie gdzie spojrzysz, strome pagórki, pola uprawne usiane kamieniami! Nie poddaliśmy się jednak biernej rozpaczy i atmosferze biernego oczekiwania na jakąś pomoc z zewnątrz z powodu gwałtownej zmiany środowiska. Pomimo trudnej, nieraz wręcz rozpaczliwej sytuacji, istniała jakaś silna, żywiołowa wola życia. Każdy uświadamiał sobie, że trzeba jakoś żyć i w walce o byt uparcie stawiał czoło piętrzącym się trudnościom.

Tego pierwszego poranka mama z wiadrami w rękach poszła na wieś prosić obcych, nieznajomych nam, mieszkających tu ludzi o świeżą wodę niezbędną do ugotowania gorącego posiłku, a przede wszystkim do wykąpania trzymiesięcznego Michaśka, nieustannie płaczącego z powodu nieznośnie dokuczających mu insektów i świerzbu. Po jakimś czasie wróciła z napełnionymi wiadrami w towarzystwie schludnie ubranej młodej kobiety. Była ona dla nas od razu bardzo uprzejma i miła. Sama rozkryła płaczącego niemowlaka, obejrzała jego rączki i nóżki upstrzone zaczerwienionymi plamkami. Była miejscową Niemką, względnie dobrze mówiącą po polsku. Okazując współczucie i szczerą życzliwość, krótko rozmawiała z mamą o naszych kłopotach, wypytując o niezbędne potrzeby. Po czym opuściła nas, nie żegnając się. Niebawem znowu pojawiła się z wanienką do kąpieli, z dużym garnuszkiem i jakimiś lekarstwami. Przyszły z nią też jej dwie córki — jedna starsza ode mnie, druga młodsza — i z synem w moim wieku. Z nami rozmawiała po polsku, ze swoimi dziećmi po niemiecku. Pomogła mamie doprowadzić do stanu używalności palenisko kuchni, zagrzały wodę w dużym garnku, wykąpały nieustannie grymaszącego Michaśka, potem Sławka, natarły ich jakąś maścią, główki posypały proszkiem. Gdy dzieci ucichły, ugotowały zupę z przywiezionych w workach ziemniaków, warzyw i słoniny. Przy wspólnym stole z Niemką i jej dziećmi uroczyście zjedliśmy świeży, gotowany posiłek, który od ponad trzech tygodni nie był dla nas dostępny. Do dziś pamiętam wypełniający izbę jakże wspaniały zapach smażonej ze słoniną cebuli i warzyw! Po tym smacznym obiedzie mama po przyjacielsku rozmawiała z poznaną miłą sąsiadką, a ja ze Sławkiem bawiliśmy się z jej dziećmi. Najstarsza córka Niemki wzięła na ręce uspokojonego po kąpieli Michaśka i tuliła go do siebie, kołysząc do snu. To pierwsze spotkanie z miejscowymi ludźmi uspokoiło nasz lęk przed obcym, nieznanym, nowym świtem, w którym znaleźliśmy się bez własnej woli.

Po południu odwiedził nas sołtys wsi Wiewiórki, młody mężczyzna, rodem z centralnej Polski. Jako urzędnik o coś mamę rozpytywał, sprawdzając podane informacje na przywiezionej ze sobą liście. Przed odejściem obejrzał wnikliwie wszystkie pomieszczenia i kąty w domu, nie omijając strychu, aby przekonać się, czy nie przechowują się tu ukraińscy bandyci, którzy rzekomo mogli się tu po kryjomu przedostać z południowo-wschodnich rejonów kraju. Przed wieczorem młody Niemiec przyniósł na ramionach dwie ogromne wiązki słomy, rozścielił ją na uprzednio ułożonych deskach podłogowych. Niezmiernie cieszyliśmy się ze Sławkiem, że wreszcie mamy zapewnione miękkie, duże posłanie. Żona sołtysa, kobieta miła i życzliwa, której obce były uczucia nieufności i podejrzliwości do nas, cechujące jej męża, przyniosła nawet małe łóżeczko dla Michaśka, ławkę, krzesło, a nawet nocniczek. Tego pierwszego dnia, tuż przed nastaniem zmroku, zagościły do nas dwie Ukrainki, które razem z nami przyjechały, i wilniuczka z sąsiedniego domu wraz z mężem. Oczywiście, nie opuszczała nas i nasza dobra Niemka. Pamiętam, długo tego wieczoru siedzieli wszyscy przy stole, wokół ćmiącej lampy naftowej. Podczas ożywionej głośnej rozmowy dzielili się swoimi troskami, udzielali sobie nawzajem rad i pocieszenia, ofiarowali nam pomoc. Ja po porządnym umyciu się w ciepłej wodzie i zmianie bielizny dobrze czułem się na miękkim, świeżym posłaniu. Długo jednak nie mogłem zasnąć. Z ciekawością przysłuchiwałem się ożywionej pogawędce dorosłych. W dobrym samopoczuciu wpatrywałem się w ich życzliwe, ludzkie twarze, które w słabym blasku lampy były mi jednako bliskie i przyjazne bez względu na narodowość. Wówczas to po raz pierwszy usłyszałem śpiewność gwary wileńskiej. Potem stykałem się z nią zawsze na co dzień, a jej urok i piękno będę cenił do końca życia.

Wieś Wiewiórki wiosną 1947 roku była już w pełni zaludnioną, dość dużą, ładną miejscowością. Dominowali w niej wilniuki, przybyli tu w 1945 roku, dzięki czemu, po zajęciu najlepszych gospodarstw, zdążyli się zagospodarować i żyli w miarę dostatnio. Oprócz sołtysa zamieszkało tu kilka rodzin „centralaków”. Dużo było jeszcze pozostałych po wojnie miejscowych Niemców. Zmuszeni oni byli gnieździć się kilkoma rodzinami we wspólnych domostwach. Nie prowadzili gospodarstw rolnych, utrzymywali się z pracy w charakterze parobków i służebnic u bogatych wilniuków, ze sprzedaży — wcześniej dobrze ukrytej przed szabrownikami — odzieży i sprzętu domowego. Z dnia na dzień czekali na wywiezienie do Niemiec, które mogło nastąpić niespodziewanie, w każdej chwili.

W pierwszych dniach pobytu na Odzyskanych Ziemiach główną żywicielką naszej rodziny była nasza kochana krowa „Krasa". Strzegliśmy jej i pilnowali jak oka w głowie. Podczas nieobecności ojca, przebywającego dwa tygodnie w górowskim szpitalu, cały ciężar kłopotów z gospodarowaniem na nowym miejscu osiedlenia spadł na mamę i na mnie. Mama budziła się bardzo wcześnie, nakarmiwszy piersią Michaśka, doiła „Krasę”, napełniała czterolitrową kankę mlekiem, niekiedy przygotowywała słoik śmietany i szła z tym codziennie б km pieszo do Górowa, aby to sprzedać, a nam kupić chleba, lekarstwa i inne rzeczy niezbędne do życia. W domu pozostawałem ja z dwoma małymi braćmi. Ponadto musiałem nieustannie pilnować pasącej się niedaleko domu „Krasy”. Pewnego dnia, pamiętam, gdzieś oddaliła się ona i znikła. Długo szukaliśmy jej potem z mamą, chodząc po okolicznych polach i przemierzając kilkakrotnie tam i z powrotem całą wieś. Wreszcie odnaleźliśmy ją zamkniętą w pięknym, opustoszałym, kiedyś ewangelickim kościele, górującym strzelistą wieżą nad zabudowaniami wiejskimi. Gdy wracaliśmy z „Krasą” do domu, jakiś niedobry wilniuk krzyczał do nas, używając obraźliwych słów za to, że krowina weszła na jego pole. To on zagnał ją do tej pustej poniemieckiej świątyni. Matka rozpłakała się głośno, z moich oczu też płynęły gorzkie łzy.

Od tego zdarzenia podczas nieobecności mamy opiekować się braciszkami przychodziła najstarsza córka Niemki, a ja pilnowałem „Krasy”. Gnałem ją na wspólne wiejskie pastwisko. Często towarzyszył mi mój nieodłączny teraz kolega — syn Niemki. Miło spędzało się tam czas razem z chłopcami wilniukami. Najbardziej lubiliśmy paść nasze bydło na ugorze, gdzie zgromadzonych było mnóstwo pozostawionych poniemieckich samochodów. Były wojskowe ciężarówki, odkryte małe pojazdy terenowe, a nawet lśniące, czarne, osobowe limuzyny. Prawdopodobnie zimą 1945 roku szybko wycofujące się oddziały niemieckie zmuszone były pozostawić je tutaj w zupełnie dobrym stanie z powodu braku paliwa. Pojazdom brakowało jedynie opon i siedzeń w kabinach, gdyż tylko one przedstawiały jakąś wartość użytkową dla mieszkańców wsi. Z pociętych opon wykonywano domowym sposobem sandały, tak bardzo przydatne w okresie wiosennoletnim. Do grubych gumowych podeszew mocowano skórzane czy brezentowe paski i takie letnie obuwie skutecznie chroniło nogi dorosłych i dzieci przed szkłem, drutem kolczastym i różnym ostrym żelastwem, ukrytym w trawach i zaroślach. Siedzenia stawiano przу domach, aby odpocząć na nich w wolnym od pracy czasie. Można je było spotkać w pokojach jako nieodłączną część umeblowania. Okoliczni chłopi nie mieli wówczas zielonego pojęcia o mechanice samochodowej, dlatego po wymontowaniu przydatnych im części nie interesowali się już stojącymi na polu niczyimi pojazdami. Pasąc krowy, często widzieliśmy przyjeżdżających z miasta mężczyzn, którzy coś naprawiali w wybranym aucie, zakładali przywiezione z sobą opony, nalewali paliwo, uruchamiali silnik, po czym odjeżdżali nim w stronę szosy.

Między nami, dziećmi, nie wyczuwało się żadnej wrogości czy nieufności na tle narodowościowym. Chociaż nie rozumiałem jeszcze wszystkich polskich słów, a tym bardziej gwary wileńskiej, czułem się równoprawnym członkiem grupy rówieśniczej, złożonej z Polaków i Niemców. W zabawach i grach zespołowych przywództwo obejmowali sprawniejsi fizycznie i aktywniejsi chłopcy. Żadne przywileje z przyczyn etnicznych nie liczyły się. Regulaminy gier były surowo przestrzegane jednakowo przez wszystkich graczy.

Inaczej jednak było w świecie dorosłych. Spotykało się tam ludzi wrogo ustosunkowanych zarówno do Niemców, jak i do nas, Ukraińców. Wrogość ta była okazywana w różny sposób. Wyrażano ją w formie słownej podczas rozmów, niestosownym zachowaniem w różnych życiowych sytuacjach. Doświadczyła tego moja mama, kiedy dźwigając kankę pełną mleka, przemierzała drogę z Wiewiórek do Górowa. Niejednokrotnie mijali ją jadący ludzie pustymi furmankami, znajomi wilniucy ze wsi, ale rzadko który zatrzymał się, aby ją podwieźć. Zdarzyło się nawet, że taki jeden zadufany, wyniosły Polak nie raczył odwzajemnić się mamie na wypowiedziane przez nią pierwszą zwyczajne ludzkie pozdrowienie „dzień dobry". Pewnego razu, gdy poszczęściło się jej wracać na wozie z takim gospodarzem, który nieco sobie podpił, musiała wysłuchiwać jego nienawistnego ustosunkowania do Ukraińców. Dowiedziała się, że powinniśmy być jeszcze bardziej ukarani i nie przebywać tu, w Polsce, z prawdziwymi Polakami. Jednak poważnym błędem i nieprawdą byłoby rozpowiadanie negatywnej opinii o wszystkich Polakach i o wszystkich wilniukach, z którymi przyszło nam razem żyć, sąsiadować i współpracować na Ziemiach Odzyskanych. Poznaliśmy naprawdę wielu uczciwych i życzliwych ludzi. Oni to, jak tylko mogli, pomagali nam w każdej sytuacji, związali się z nami jak prawdziwi, szczerzy przyjaciele, a nawet niejednokrotnie bronili przed niesłusznymi opiniami i poniżeniem.

W połowie maja wrócił ze szpitala osłabiony chorobą ojciec. Obejrzał nasze zrujnowane gospodarstwo, zapuszczony, twardy ugór przydzielonej nam ziemi. Bez konia, bez żadnych narzędzi rolniczych nie byliśmy w stanie rozpocząć jej uprawy. W PUR matce dano worek owsa i kazano go siać, nie pytając, czy ma na to możliwości. Kończyły się skromne zapasy żywności przywiezione z naszych rodzinnych stron. Aby wyjść z beznadziejnej sytuacji, rodzice postanowili przenieść się do majątku ziemskiego Piasty Wielkie, gdzie mieszkała już rodzina stryja i kilku innych znajomych Ukraińców. Wszystkie mieszkania w czworakach majątku były już zajęte, więc zmuszeni byliśmy zamieszkać razem z liczną rodziną stryja w lokalu składającym się z kuchni i jednego pokoju oraz strychu, wykorzystywanego jako sypialnia dla części dość licznych domowników.

Piasty Wielkie były wówczas okazałym państwowym majątkiem ziemskim, z pięknym parkiem dworskim, okalającym mury spalonego wielkiego pałacu, do niedawna należącym do słynnego kiedyś w całej okolicy rodu junkierskiego. Władał on wieloma folwarkami zajmującymi znaczny obszar na południe od Górowa Iławeckiego. Jak się później dowiedziałem, ród ten odgrywał poważną rolę polityczną i kulturalna w regionie od wielu pokoleń do czasu ucieczki zimą 1945 roku przed nacierającymi wojskami sowieckimi. W wielkim pałacu, jak opowiadali pozostali tu Niemcy, znajdowały się bogate kolekcje porcelany, obrazów, mebli artystycznych i innych dzieł sztuki, które gromadzono od zamierzchłych czasów. Tuż przed nadejściem frontu przez kilka nocy wywożono je gdzieś w nieznanym kierunku. O powadze rodu świadczyła jeszcze dobrze wówczas zachowana, okazała murowana brama wjazdowa do majątku, mieszcząca się tuż przy szosie Górowo-Bartoszyce. Za przylegającym do niej murowanym, wysokim ogrodzeniem rozciągał się malowniczy park, a za nim duży sad z okazami przeróżnych drzew, krzewów i kwiatów. Były tam wąskie alejki i ścieżki prowadzące do zacisznych miejsc z ławeczkami, do drewnianych i wzniesionych z cegły altanek, zaprojektowanych zapewne kiedyś przez wybitnych architektów. My, dzieci, chętnie bawiliśmy się w tej bajecznej, cudownej krainie. Z uczuciem żalu dostrzegaliśmy jednak, jak ginie ona na naszych oczach. Drewniane, niewielkie budowle dorośli, nie bacząc na ich piękno, rozbierali, wykorzystując uzyskane deski, belki i okienka na budowę swych kurników i klatek dla królików. Ściągano też dachy z murowanych „świątyń dumania" dawnych pań i panów. Robiono to za dnia, zupełnie legalnie, gdyż kierownictwu majątku nie był potrzebny ani park, ani wszystko to, co się w nim znajdowało.

Obok parku, tuż przy szosie, stał wspaniały, choć niewielkich rozmiarów, murowany, z białymi tynkami kościół ewangelicki, który, jak opowiadali dawni mieszkańcy Piast, był jakby częścią dworskich wspaniałości. Przylegał do niego dobrze jeszcze zachowany cmentarz. Można tu było zobaczyć nagrobki z misternie kutymi, żelaznymi krzyżami, rzeźbione z marmuru i kamienia. Na umieszczonych płytach nagrobnych można było odczytać nazwiska pochowanych przed laty rządców, pastorów, kamerdynerów, dam dworu, służących i fornali. Miejscem wiecznego spoczynku członków junkierskiego rodu były przestronne podziemia kościoła, do których można było wejść poprzez przybudowaną boczną kaplicę. Ludzie tam nie wchodzili, chociaż okute żelazem drzwi były otwarte na oścież. Uważali, że wiecznego spoczynku zmarłych nie powinno się zakłócać, bo mogą oni mścić się za to i nieproszonego tam gościa może spotkać jakaś surowa kara. W roku 1947 ten przydworski kościół był w stanie prawie nienaruszonym. Gdy przekroczyło się jego progi, przeżywało się nastrój cudownego, boskiego uniesienia i podziwu. Ze wszystkich stron spoglądały zadumane oczy apostołów, bogów i aniołów. Wszystkie liczne rzeźby były wykonane z drewna, zapewne przez utalentowanych artystów. Ołtarz po prostu porażał boskim pięknem świętych figur, misternych złoceń i ekspresją wysokiego artyzmu. Sufit zapełniony był ogromnym olejnym malowidłem, przedstawiającym majestatyczną postać Boga-Stwórcy, Adama i ród ludzki. Swym wyrazem artystycznym przypominała słynne dzieła Michała Anioła. Z tyłu na chórze widniały okazałe organy, zdobione rzeźbionymi postaciami aniołków grających na trąbkach. Niektórzy wchodzący do kościoła ludzie zdejmowali czapki, żegnali się, a nawet klękali i odmawiali modlitwy. Było dużo jednak takich, co wyraźnie znieważająco traktowali to święte miejsce. Ci, którzy nie podzielali ich zdania, po prostu bali się występować w obronie tego pięknego zabytku i musieli milczeć. Niemcy, dla których był on na pewno szczególnie drogi, podobnie jak i my, Ukraińcy, byli zastraszani, a nawet poniżani, wiedzieli, że ich wyrazy sprzeciwu wobec widocznej jego dewastacji będą bezskuteczne i mogą stać się powodem do nasilenia prześladowań i aresztowań ze strony UB. Już jesienią 1947 roku, pamiętam, niektóre rzeźby świętych leżały na podłodze, inne można było znaleźć w przyległych do kościoła pokrzywach i zaroślach. Niektórzy mieszkańcy Piast, szczególnie Ukraińcy, starali się je jakoś ratować, zabierali do domów, stawiali obok własnych ikon. Jednak chodzący wkrótce po kolędzie rzymskokatolicki ksiądz z Górowa zauważając to, pouczał, że grzechem jest mieć w domu cudzych bogów, a tym bardziej modlenie się do nich. Od tego czasu złocone rzeźby zadumanych apostołów i aniołów znikły gdzieś na zawsze. Nikt nawet nie był w stanie wówczas pomyśleć, że mogą być one cennymi dziełami sztuki, które trzeba chronić.

Przed nastaniem zimy wszystkie okna w kościele zdążono powyjmować, jego wnętrze było zaśmiecone stłuczonym szkłem, odpryskami tynku, butelkami po wódce i ludzkimi odchodami. Potem pierwszy śnieg niesiony wiatrem przez niezasłonięte duże otwory w ścianie pokrył fragmenty ołtarza, ambonę i organy. Prawie każdego dnia pod ziejące pustką wejście zajeżdżali wozami różni szabrownicy i wynosili deski z rozbitych organów, ławki, drewniane zdobienia ścian ambony i sufitu. Wynoszono wszystko, co drewniane, co nadawało się na budowę kurników i na opał, nie oszczędzając w końcu dachu oraz belek i desek stropowych. Ukraińcy ze smutkiem w sercu patrzyli na to, wiedząc, że podobny, tragiczny los spotkał ich piękne cerkwie, pozostawione na ojczystej ziemi. Nie przykładali więc rąk do tego barbarzyńskiego niszczenia. Wśród nich panowało powszechne przekonanie o nieuchronnej karze wszechmocnego Boga dla tych, którzy śmią burzyć, bezcześcić jego święte budowle. Mówiono również, że w podziemiach kościoła ktoś porozpruwał piękne zdobione metalowe trumny w poszukiwaniu złotych zębów, mogących być w szczękach nieboszczyków, i innych kosztowności. Nikt z moich bliskich i znajomych nie ośmielił się tam wejść, żeby to zobaczyć. Po zapadnięciu zmroku bano się nawet przechodzić obok zrujnowanej świątyni, gdyż lękano się duchów, które ponoć straszyły, mszcząc się za zbezczeszczenie miejsca ich wiecznego spoczynku.

Niedaleko kościoła, po drugiej stronie ulicy, znajdowała się duża, częściowo zamieszkana plebania. Był tam pusty przestronny salon z wielkimi oknami, z powybijanymi szybami. Podłoga była zapełniona stosem bezładnie porozrzucanych książek. Meble widocznie dawno stąd wyniesiono, ale zgromadzony w nich pokaźny księgozbiór dla nikogo nie przedstawiał żadnych wartości. A były tu, jak pamiętam, stare, grube księgi o pożółkłych kartkach, w sztywnych, wytartych oprawach, starannie oprawione roczniki czasopism, drukowane, przeważnie szwabachą, ilustrowane Biblie z różnych lat wydania. Przed nastaniem zimy kto tylko chciał, mógł brać książki do domu [by palić nimi] w piecu. Ja sobie wybrałem kilka ksiąg ilustrowanych rycinami o religijnej i świeckiej tematyce. Wśród nich była nawet jedna o treści medycznej, z licznymi kolorowymi ilustracjami. Ze względu na występowanie rysunków narządów płciowych kobiety i mężczyzny książkę rodzice uznali za niemoralną i w krótkim czasie spalili. Wkrótce też ze zbioru bibliotecznego gromadzonego być może od stuleci w obszernym salonie plebani nie pozostało ani śladu.

W majątku Piasty Wielkie oprócz Ukraińców i Polaków mieszkało wówczas wiele rodzin niemieckich. Podobnie jak my, gnieździli się we wspólnych, ciasnych mieszkaniach czworacznych. Między mieszkańcami trzech różnych narodowości wywiązały się wkrótce przyjazne sąsiedzkie, przyjacielskie, a nawet miłosne więzi. Nie wszyscy jednak Polacy chcieli czuć się równoprawnymi członkami nowopowstałej wspólnoty. Niektórzy z nich demonstracyjnie podkreślali swą polskość, wyniośle, a nawet pogardliwie odnosili się do Niemców i do nas, Ukraińców, przy każdej okazji okazywali swoją wrogość i nienawiść. Pod tym względem wyróżniali się byli żołnierze Wojska Polskiego, biorący udział w walce z tzw. bandami UPA. Często chodzili ubrani w żołnierskie mundury, na głowie nosili odświętne rogatywki. Nawet pamiętam, gdy my, dzieci, rozmawiałyśmy między sobą w języku ojczystym, groźnie krzyczeli na nas, nakazując, aby tak nie mówić, bo tutaj jest Polska, a nie Ukraina. Podobną nieprzejednaną wrogość demonstrowali niektórzy prości wilniucy, widocznie wychowani kiedyś w duchu obskuranckiego nacjonalizmu. W związku z tym, że ci byli żołnierze współpracowali z UB, Ukraińcy, jak i Niemcy, żeby się im czymś nie narazić, pokornie znosili doznawane przykrości i poniżanie swej godności. Nawet gdy do ukraińskiego domu przyszło polskie dziecko, w jego obecności wszyscy zaczynali rozmawiać po polsku. Aby zataić swoją ukraińskość, zmieniano imiona i nazwiska o niepolskim brzmieniu. Mój ojciec przechrzcił mamę z ukraińskiej Paraskiewii na polską Paulinę. Muszę tu przypomnieć, że w tamtych latach nawet głośne zaśpiewanie piosenki ukraińskiej mogło być powodem do oskarżenia o nacjonalizm. UB mogło spreparować sprawę przynależności do jakiejś nielegalnej, rzekomo istniejącej organizacji ukraińskiej i po ciężkich torturach skazać na długoletnie więzienie lub bez sądu wysłać do Jaworzna.

Zdarzały się przypadki poniżania Ukraińców i w urzędach. Pewnego razu moja mama poszła do PUR-u w Górowie po odbiór przydziału mąki kukurydzianej. Jak pamiętam, wróciła wtedy z pustymi rękami, ze łzami w oczach. Gdy stała w dość długiej kolejce, urzędnik, słysząc jej niezbyt głośną rozmowę po ukraińsku, nakazał jej i innym Ukraińcom przejść na koniec, dając pierwszeństwo wszystkim obecnym Polakom, bo, jak mówił, ukraińskim bandytom, wrogom Polski, powinno się dawać tylko resztki. Mama wykonała jego polecenie i wraz z innymi rodaczkami wyszła z kolejki, aby już nigdy do niej nie wrócić.

"Wolę umrzeć z głodu, ale nie pozwolę sobie, aby byle jaki chłystek mnie obrażał!" — mówiła ojcu, wróciwszy do domu. Od tego dnia już nigdy do PUR-u po mąkę kukurydzianą nie poszła. Dzięki naszej zaradności, dzięki wytężonej codziennej pracy mieliśmy i bez tego żywności pod dostatkiem. Wiem, że i inni Ukraińcy nie chcieli z pokorą wyciągać ręki do ludzi, którzy dając cokolwiek, traktowali ich z pogardą i poniżeniem. Byli przekonani, że na to nie zasługują. W głębi serca przechowywali dumę z tytułu przynależności do wielkiego narodu, który wniósł znaczny wkład w zwycięstwo nad faszyzmem. Pomimo swej klęski wierzyli, że ten wielki naród, którego są małą cząstką, stanie się kiedyś gospodarzem na swej własnej ziemi, ustanawiając niepodległa Ukrainę. Wiedzieliśmy, że zupełnie bezpodstawnie nazywano naszych partyzantów z UPA bandytami. Dla nas byli oni zawsze ofiarnymi patriotami, walczącymi o naszą wymarzoną samodzielną Ukrainę. Chcieliśmy być gospodarzami na naszej ziemi, tak jak każdy inny naród na świecie. W naszych stronach ojczystych nawet my, dzieci, widziałyśmy na własne oczy, jak upowcy bronili nas przed terrorystycznymi napadami żołnierzy WP i wszelkich innych rabunkowych polskich band, które bezkarnie grabiły nasze wsie, bestialsko znęcając się i mordując naszych ludzi. Do Polaków jako takich nie czuliśmy wrogości czy nienawiści. Jak z sąsiadami od pokoleń żyliśmy z nimi w pełnej zgodzie i przyjaźni w naszych miejscach zamieszkania. Znaliśmy i śpiewaliśmy tak jak swoje polskie kolędy i piosenki, pisaliśmy listy do naszych dawnych sąsiadów Polaków jak do szczerych przyjaciół. Oni nawet przyjeżdżali nas odwiedzać. Wiedzieliśmy, że jesteśmy celowo rozproszeni po całych Ziemiach Odzyskanych dla pozbawienia nas w szybkim czasie poczucia godności i przynależności narodowej. Współczuliśmy też Niemcom, którzy w tamtych czasach, podobnie jak i my, zmuszeni byli do znoszenia w milczeniu upokorzenia i poniżenia. Oni byli jednak w korzystniejszej sytuacji, bo czekał ich wyjazd do ich państwa, czego my byliśmy w rzeczywistości pozbawieni. Znajdowaliśmy się w ślepym zaułku, bez możliwości wyjścia z niego; pozbawieni ojczyzny, nie widzieliśmy możliwości powrotu do niej.

Na początku maja 1948 roku w chłodny, deszczowy poranek zauważyliśmy ożywiony ruch koło mieszkań niemieckich rodzin. Podjechało pod nie kilka fornalskich fur. Okazało się, że to UB przyjechało, aby zupełnie niespodziewanie wysiedlić wszystkich Niemców. Moja mama ze łzami w oczach żegnała naszych dobrych sąsiadów. Dała im na drogę mleko, słoninę i trochę kiełbasy, jaka nam pozostała po Wielkanocy. Niebawem niemieckie kobiety, dzieci i nieliczni starzy oraz zupełnie młodzi mężczyźni szli za furami wypełnionymi tłumokami z pierzynami i odzieżą. W niewielkich walizkach i ręcznych torbach nieśli swoje cenniejsze rzeczy, które udało im się ukryć przed szabrownikami. Szli powoli, pogrążeni w głębokim milczeniu. Prawie wszyscy ludzie powychodzili z domów, aby w nastroju posępnej powagi odprowadzić ich wzrokiem. Dla Ukraińców ten widok ich odejścia był szczególnie wzruszający. Przypominał im bowiem do złudzenia podobne, ich własne, niespodziewane pożegnanie z własnymi domami, z rodzinnymi wsiami w ojczystych stronach. Równo rok temu zmuszeni byli tak samo o rannej porze iść pieszo za furami wiozącymi niezbędny dobytek pod eskortą uzbrojonych żołnierzy. Podążali tak do wyznaczonych w szczerym polu miejsc zgrupowania, odległych o kilkanaście kilometrów od opuszczonych miejscowości.

Ku naszemu zdziwieniu, tuż przed wieczorem wszyscy nasi Niemcy wrócili do swoich mieszkań. Byli zmęczeni i bardzo przygnębieni. Na pytania rodziców, co się stało, nie chcieli nawet odpowiadać. Jedną starszą, chorowitą kobietę przywieźli martwą i niebawem rano pochowali na miejscowym cmentarzu, bez księdza i ceremonii pogrzebowej. Od zaufanych przyjaciół mama dowiedziała się, że ubowcy zgromadziwszy ich na placu koło budynku UB, pod pozorem rewizji przetrząsnęli cały ich bagaż, łącznie z torbami ręcznymi. Zabrali im wszystko, co miało jakąś wartość. Dla zastraszenia aresztowali kilu mężczyzn, oskarżając ich o ukrywanie broni. Kobieta ta tak przejęła się sytuacją, że zasłabła i zmarła, prawdopodobnie na serce.

Na drugi dzień znowu przyjechali ubowcy i ponownie nakazali Niemcom opuszczenie domów. Tym razem głośnymi, obcesowymi rozmowami zmuszali do pośpiechu mówiąc, że w Górowie czekają już zawczasu podstawione samochody. Tym razem naszych Niemców pożegnaliśmy na zawsze. Na cmentarzu pozostał po nich świeżo usypany grób z pospiesznie zrobionym drewnianym krzyżem. Wyjechali też nasi dobrzy znajomi Niemcy z Wiewiórek. Od tego dnia już nigdy nie dobijała się do naszego okna oswojona wrona, [własność] niezapomnianej czarnookiej niemieckiej dziewczyny, aby zawiadomić nas o przyjściu zawsze miłych nam gości.

Wkrótce opustoszałe mieszkania w czworakach, pozostawione przez Niemców, zajęły polskie rodziny przybyłe z centrali. Początkowo do nas, Ukraińców, odnosili się nieufnie, omijali nasze domy jak bliżej nieokreślone, nieznane im zło. Po krótkim jednak czasie przekonali się, że jesteśmy zwykłymi ludźmi, z otwartymi sercami i duszą dla każdego dobrego człowieka, oczekującymi i od nich podobnej życzliwości. Ich uprzedzenie wobec nas, uformowane przez różne nieprzyjazne nam krążące plotki i przez prowokowaną w Polsce od dawna antyukraińską propagandę, okazały się przykrym błędem, który wkrótce poprawiło samo życie, jakie im przyszło obecnie dzielić wespół z nami w majątku. Między nami i tymi nowymi przybyszami wytworzyły się trwałe i szczere więzy przyjaźni, sąsiedztwa i koleżeństwa. Więzy te umacniał codzienny, mozolny trud związany z wykonywaną w folwarku niełatwą pracą.

Po więcej jak roku pobytu na nowej ziemi Ukraińcy z Piast poczuli się pewniejsi w nowej, niełatwej dla nich sytuacji. Zdobyli też znaczne rozeznanie w możliwościach poprawienia swojego bytu w istniejącej rzeczywistości politycznej i społecznej. Kilku młodzieńców wyjechało do Olsztyna, gdzie zapisało się na kurs kierowców. Po jego ukończeniu pozostali tam, pracując w Pekaesie. Jedna rodzina przeniosła się do Górowa. Mojemu ojcu, który przed wojną ukończył 6 klas szkoły podstawowej i uczył się zawodu u zegarmistrza (takie wykształcenie w owym czasie mało kto miał), udało się znaleźć pracę w kancelarii wójta gminy Gałajny. Zadecydował o tym przede wszystkim jego ładny i czytelny charakter pisma na złożonym podaniu i życiorysie, który spodobał się ówczesnej władzy powiatowej i gminnej. Wiosną 1949 roku opuściliśmy majątek Piasty Wielkie, przenosząc się do tej typowo wiejskiej, niemajątkowej, przygranicznej miejscowości Gałajny.

Pomiędzy był sport...

Od czasu do czasu wieczorami przed swój dom wraz z młodą małżonką wychodził z akordeonem Czesiuk Duchniewicz, aby pograć sobie ulubione melodie. Żoneczka pomagała mu w tym, wystukując rytm na bębnie. Odpoczywający na ławeczkach przed domami ludzie w Gałajnach chętnie wsłuchiwali się w ich piękne granie, słyszalne z dużej odległości. W tym czasie, kiedy we wsi radia nikt jeszcze nie miał, ta samorzutnie tworzona kultura miała swój niezwykły urok i w mej pamięci pozostała jako wyraz autentycznego, niezapomnianego piękna.

Od strony Toprzyn, odległych od Gałajn o ponad 2 kilometry, zamieszkałych głównie przez Ukraińców, w przedwieczornych godzinach maja dolatywał dźwięk dzwonu, który zawiadamiał ludzi o zbliżającym się majowym nabożeństwie. Potem, po zapadnięciu zmroku, słychać było dwugłosowe religijne śpiewy. Tam, szczególnie w niedziele, na placyku, przed ogrodzonym krzyżem, nieopodal szkoły, zbierało się kilkadziesiąt osób, o wiele więcej niż w Gałajnach. Nigdy nie zabrzmiała jednak religijna ukraińska pieśń, najbliższa sercu mieszkańców tej wsi. Po prostu bano się głośno śpiewać poza domem w języku ojczystym. Przestrogą tu było zapewne znane wszystkim przykre zdarzenie, jakie miało miejsce w okolicy wsi Lelkowo, powiat braniewski. Tam przypadkowo zebrana ukraińska młodzież pod miejscową szkołą zaczęła głośno śpiewać swe pieśni, za co niebawem srogo zapłaciła. Powiatowy Urząd BP oskarżył ją o przynależność do rzekomo istniejącej ukraińskiej organizacji nacjonalistycznej. Wielu zupełnie niewinnych młodych ludzi aresztowano, poddając okrutnym torturom, zmuszając do fałszywych zeznań. W końcu po spreparowaniu zmyślonych oskarżeń wielu skazano na długoletnie kary więzienia.

Władze ówczesne widocznie zobowiązane były do wykonywania zaleceń inicjatorów akcji „Wisła”, którzy w swej instrukcji w 1947 roku wyraźnie wskazywali, że głównym celem tej akcji jest rozproszenie Ukraińców dla ich jak najszybszej asymilacji. Zalecano też, aby wykorzystywać wszystkie istniejące możliwości, aby cel został osiągnięty. Ukrywając w głębi serca poczucie doznanej krzywdy i poniżenia, Ukraińcy starali się postępować tak, aby nie dać władzom pretekstów do prowokacyjnych prześladowań i zastraszania. W miejscach publicznych, a nawet we własnym domu w obecności tylko dziecka-Polaka rozmawiali po polsku. Z szacunkiem jednak odnosili się swego języka, kultury i tradycji. W rodzinie, w kontaktach z innymi rodakami, gdy nikt obcy nie słuchał, używali tylko języka ojczystego. Nie pracowali i chodzili odświętnie ubrani w swoje święta, przestrzegali swoich postów. Dorośli nakazywali dzieciom czuć się Ukraińcami i nie pozbywali się wiary w powstanie niepodległej Ukrainy. Przekonywali, że naród ukraiński jest wielki i trzeba być z tego dumnym. Wielkim błędem jest powszechne mniemanie Polaków o złym nacjonalizmie Ukraińców, o ich rzekomej wrogości do Polaków. Muszę tu wyznać z głębi serca, że taka wrogość z naszej strony nigdy nie istniała. Od wieków na naszej dawnej ziemi żyliśmy z Polakami z zażyłej sąsiedzkiej przyjaźni. Po przesiedleniu na ziemie odzyskane utrzymywaliśmy z nimi nadal przyjacielskie kontakty, pisaliśmy do nich listy. Niektórzy z nich przyjeżdżali nas nawet odwiedzać w naszych miejscach zamieszkania.

Nie bez powodu bano się wtedy wszechwładnego, wszechwiedzącego wszechmocnego UB. W Górowie był on tak duży, że zajmował cały budynek obecnego szpitala rehabilitacyjnego; a potem IJB zajęło jeszcze dość okazały sąsiedni budynek po aptece. Przed frontem tej jego wielkiej siedziby dzień i noc stał uzbrojony wartownik, niczym przed koszarami wojskowymi. Doświadczając w latach 1945-1947 okrutnego terroru, Ukraińcy byli bardzo ostrożni i wiedzieli, jak postępować, co i gdzie mówić, aby nie podpaść temu groźnemu molochowi. Podobnie zachowywali się Niemcy. Polacy za swoją odwagę i nieostrożność ponosili często przykre konsekwencje. Pewnego dnia 1951 roku podczas intensywnej akcji kolektywizacji wsi kobieta, wilniuczka z Woryn, stojąc w kolejce w sklepie w Gałajnach, powiedziała głośno, że niech ją nawet na siłę na łańcuchu ciągną na zebranie, a potem po palcach niech biją, to ona i tak do kołchozu nie wstąpi, bo dobrze pamięta, jak to u nich było na Wileńszczyźnie w 1940 roku. „Kiedy przybyli tam Sowieci i kołchozy pozakładali, ludzie pracowali w nich głodni, zupełnie za darmo!", powiedziała. Na drugi dzień rano pod dom przyjechało UB i zabrało kobietę do aresztu, nie zważając na to, że na gospodarstwie pozostaje tylko mąż z czwórką małych dzieci. Powróciła do nich, przesiedziawszy w lochach UB ponad miesiąc. Pewien młody mężczyzna ze wsi Solno też został niespodziewanie zabrany z domu, spędził tam 8 tygodni, często bity podczas licznych przesłuchań tylko za to, że na weselu u sąsiada zaśpiewał „Czerwone maki na Monte Cassino", co było wówczas surowo zabronione.

Gmina Gałajny miała znanego w całej okolicy płodnego literata-wierszopisa i zarazem aktywnego korespondenta licznych gazet. Był nim pan Wincenty Dzirba. Jego spostrzegawczości i zmysłowi krytycznemu nie dała się ukryć nawet najmniejsza nieprawidłowość pracy urzędników kancelarii gminy, a szczególnie jej wójta, Zygmunta Zglińskiego. Mężczyzny w sile wieku, pokaźnej postury, energicznego, ale bez wykształcenia, ledwie umiejącego pisać i czytać. Dobra zewnętrzna prezencja nie była zrównoważona zaletami umysłu, mądrością życiową i inteligencją W postępowaniu wójta górę brało często prostackie zacietrzewienie, pewność siebie, nierzadko głupota i brak zdrowego rozsądku. Do największej jego słabości należała skłonność do kieliszka. Często urzędował, lekko chwiejąc się na nogach, tolerował również picie wódki przez swoich podwładnych podczas pracy. Bywało, że w dnie wypłat pensji wójt wraz z urzędnikami zamykali się w kancelarii w godzinach pracy i do późnych godzin popołudniowych wesoło balowali. Pan Wincenty donosił o tym, pisząc długie listy do różnych instytucji i redakcji gazet. Treść jego korespondencji była poświęcona głównie osobie samego najwyższego rangą urzędnika gminy. O jego wadach, głupocie i niesprawiedliwości układał i wysyłał krótkie i dłuższe wiersze. W ramach interwencji na te listy z różnych centralnych i wojewódzkich urzędów przyjeżdżały do Gałajn różne komisje, dziennikarze, aby zbadać sprawę na miejscu. Po ich wyjeździe wójt i jego urzędnicy jakoś w niczym się nie zmieniali. Nieustępliwy pan Wincenty nadal słał swoje krytyczne, długie listy do różnych adresatów. Mało tego, chodził po wsi z plikiem kartek zawierających wierszyki i dłuższe poematy o głupim, jak mówił, wójcie-pijaku, ich najbardziej dosadne fragmenty czytał każdemu napotkanemu znajomemu.

Od jakiegoś czasu jego liczne wezwania do władz o dalsze, skuteczniejsze interwencje okazały się nieskuteczne. Przestały przyjeżdżać komisje i dziennikarze. „Płodnemu autorowi” „słusznej krytyki” dotyczącej pracy najniższego organu władzy poradzono umieścić swe utwory na gazetce ściennej w miejscu dostępnym dla wszystkich obywateli. Niebawem Wincenty Dzirba okazał w kancelarii gminy te zalecenia i na ścianie przed wejściem do sklepu wywiesił napisany czytelnym pismem duży poemat o wójcie i pracownikach jego kancelarii. Ludzie chętnie czytali tę dowcipną wierszowaną charakterystykę znanych im na co dzień osób. O ich roli w tworzeniu tzw. gminnej kliki, o zaletach i wadach charakteru, o niegrzeczności wobec interesantów, o stopniu lojalności wobec podłego wójta skłaniającego wszystkich do zła. O moim ojcu, jak pamiętam, który zajmował poślednie miejsce w hierarchii urzędniczej i był lubiany osobiście przez Wincentego, można było przeczytać tylko dwa wersy, sformułowane w duchu wyrozumienia i pobłażliwości:

A ten biedny Janek
Niesie wina dzbanek.


Przeczytawszy to, czytelnik mógł się łatwo domyślić, że w klice wójta zmuszony jest on pełnić rolę chłopca na posyłki.

Nieustannie publicznie ośmieszany wójt Zgliński nie mógł dłużej znieść wymierzonej przeciwko niemu twórczej działalności literackiej Wincentego Dzirby. Wykorzystując fakt niezapłacenia przez niego należnych podatków w terminie, postanowił dać mu surową nauczkę. W dzień spędu (skupu świń i bydła) wraz z milicjantem miejscowego posterunku MO i urzędnikiem udał się do gospodarstwa swego prześladowcy, aby zarekwirować mu dużego wieprza i dojną krowę, po których sprzedaniu miały być spłacone długi. Pamiętam, jak tego jesiennego dnia z zagrody Dzirby wieziono na wozie kwiczącego wieprza, a z tyłu urzędnik prowadził krowę. Wójt szedł z milicjantem jako obstawą. Za nimi podążała Dzirbowa rozpaczliwie wymachująca rękami i głośno płacząca. Jej mąż już na początku tego zdarzenia opuścił ją; w pośpiechu poszedł szosą w kierunku Górowa. Na drugi dzień po okolicy rozeszła się wieść, że wójt ma zwrócić krowę i wieprza prawowitemu właścicielowi, bo Wincenty Dzirba zdążył zapłacić wszystkie należności przed ich odstawieniem na skup, a następnie zawiadomił powiatowego prokuratora, że władza gminna dokonała bezprawnej grabieży, używając siły wobec niego i jego żony, mszcząc się w ten sposób za jego własną krytykę. Jeszcze tego samego dnia prokurator przyjechał zbadać sprawę na miejscu. Widząc okazane mu dowody zapłaty należności, nakazał Zglińskiemu natychmiast oddać krowę i wieprza. Wincenty Dzirba wyszedłszy zwycięsko z całej sprawy, nie chciał sam ich odebrać. Żądał, aby wójt osobiście dostarczył je na podwórko, w miejsce, skąd zostały zabrane. Najwyższy urzędnik gminy uniesiony honorem nie chciał jednak tego uczynić. Biedna głodna krowina, opuszczona przez wszystkich w zagrodzie spędu, głośno ryczała przez całą noc do południa dnia następnego. Dopiero woźna gminna Grochowska, zlitowawszy się nad nią, wracając z pracy do domu, zaprowadziła ją na paśnik Dzirbów. Pokonany i upokorzony niekorzystnym finałem tego zdarzenia wójt Zgliński niebawem ustąpił ze stanowiska i gdzieś z rodziną wyjechał. Jego stanowisko zajął młody, przybyły z zewnątrz Ukrainiec, którego nazwiska nie pamiętam. Był człowiekiem skromnym, stroniącym od alkoholu. Jego wykształcenie, inteligencja, takt w pracy z ludźmi dorównywały funkcji, jaką objął. Posterunek milicji zlikwidowano, a w jego budynku znalazł miejsce Gminny Komitet PZPR. Jego pierwszym etatowym sekretarzem był Ukrainiec z Podlasia, Konstanty Nikończuk, były podoficer Armii Czerwonej, frontowiec, okazały, wysportowany mężczyzna. W sposobie bycia zdradzał wojskowe maniery i nawyki. Wincenty Dzirba nie pisał już wierszy o urzędnikach gminnej kancelarii. W swej twórczości ukazywał niegospodarność prezesa GS, niewłaściwe odnoszenie się sklepowej do klientów, niemoralność niektórych miejscowych panien i mężatek. Szczególnie piętnował nadużywanie alkoholu przez dorosłych i młodzież. Вуł nieprzejednanym wrogiem pijaństwa. Swe liczne wiersze wysyłał do różnych gazet, które nigdy ich nie drukowały. Najaktualniejsze nosił ze sobą i czytał spotkanym znajomym, gestykulując prawą ręką. Jego żartobliwy uśmiech na dobrodusznej twarzy był wyrazem zadowolenia z faktu, że jego utwory interesują słuchaczy, potrafią ich rozśmieszać, a może i wzruszać. Pan Wincenty Dzirba w mojej pamięci pozostał jako naprawdę autentyczny poeta ludowy obdarzony niezwykłą spostrzegawczością, umiejętnością barwnego odmalowywania ludzkich charakterów, ośmieszania pychy i głupoty. On kochał ludzi i życie, ze zgryźliwą ironią odnosił się do zakłamania i fałszu. Źródła zła dopatrywał się w konkretnych jednostkach.

W tamtych latach w Gałajnach istniało ożywione życie sportowe. Związane ono było głównie z działalnością gminnej komórki Służba Polsce. Na jej czele stał etatowy komendant Ukrainiec Jan Kiryluk. Codziennie na planie obok kancelarii gminy albo nieopodal na polach prowadził z młodzieżą programowe zajęcia przygotowujące do służby wojskowej. Obowiązkowo uczestniczyli w nich chłopcy i dziewczęta w wieku 16-19 lat. Kiryluk był prężnym i utalentowanym organizatorem. Potrafił utrzymać dyscyplinę i wzorowy porządek na zajęciach. Jego podwładni, nieco tylko młodsi od niego albo równi wiekiem, czuli wobec niego respekt i darzyli go szacunkiem. Był niezwykle obowiązkowy, sumienny i wymagający i cieszył się wysokim autorytetem. Bardzo często w dni powszednie można było zobaczyć w Gałajnach młodych ludzi trenujących pod jego kierunkiem biegi, skoki wzwyż i w dal, robiących ćwiczenia gimnastyczne na drążku, ćwiczących krok marszowy, podstawowe elementy musztry. W niedziele odbywały się zawody lekkoatletyczne, strzeleckie, w których mógł brać udział każdy mieszkaniec, nie wyłączając dzieci. Na żwirowni, w centrum wsi, obok szosy, była strzelnica, przy niej — boisko siatkówki. W Gałajnach, a szczególnie w Toprzynach, w dni wolne od pracy w siatkówkę grano nieustannie od rana do wieczora. Grali dorośli, młodzież, dzieci, zarówno płci męskiej, jak i żeńskiej. Drużyny formowały się samorzutnie, gdy jedne zmęczone opuszczały boisko, na ich miejsce przychodziły inne. Pod kierunkiem Kiryluka doprowadzono do porządku dotychczas zaniedbane boisko piłki nożnej, znajdujące się w połowie drogi między Toprzynami a Gałajnami. Tam też prawie w każdą niedzielę rozgrywano mecze futbolowe. Często przyjeżdżały zaproszone drużyny z innych gmin, aby zagrać z miejscowymi sportowcami. Wówczas z całej okolicy przychodziło sporo kibiców, aby popatrzeć, dopingować swoich. Gdy Kiryluk wyjechał (wstąpił do szkoły oficerskiej), zorganizowane formy ożywionego życia sportowego podupadły, a potem zanikły. Jako utalentowany organizator już jako oficer Ludowego Wojska Polskiego zaczął szybko awansować, nie zdążył jednak osiągnąć wysokiego stanowiska, bo wkrótce zmarł na nieuleczalną chorobę.

Pomimo tego, że ludzie ciężko pracowali, a ich warunki życia były o wiele trudniejsze niż obecnie, chorowano bardzo rzadko. Do lekarza zgłaszano się tylko w razie koniecznej potrzeby. Młodsi wiekiem, szczególnie panny i kawalerowie, w przychodni lekarskiej woleli się nie pokazywać, gdyż zaważyłoby to na ich dobrej opinii. Młody człowiek z jakimiś tam dolegliwościami zdrowotnymi, kupujący lekarstwa czy, nie daj Bóg, chodzący na zastrzyki, był uważany za mniej wartościowego. Lekarzom nie ufano i nie wierzono, by mogli wyleczyć jakieś tam bóle w krzyżu człowieka chodzącego o własnych siłach, normalnie pracującego. Nasza sąsiadka Wojciechowiczowa zawsze na takie bóle narzekała, chodziła trochę przygarbiona, ale to nie umniejszało jej niezwykłej aktywności w wykonywaniu licznych obowiązków gospodarskich. Wszelkie dolegliwości, kaszel czy gorączkę, leczyła wypijając dużą dawkę sporządzonego przez siebie leku w postaci spirytusu zmieszanego z gorącym tłuszczem wytopionym ze słoniny, zmieszanym z grubo pokrojoną cebulą. Mówiła często, że pomaga to lepiej niż „jakich ci tam proszki czy likarstwa z hapteki”.

Nawet w nagłych wypadkach, grożących śmiercią, starano się szukać ratunku z pominięciem „dochtorów”. Pewnego razu podczas żniw starą Barszczychę, Ukrainkę z Toprzyn, ukąsiła żmija. Gdy noga zaczęła puchnąć, jej córka udała się do Gałajn, szukając ratunku u wilniuka, Sumbora, który umiał ponoć odganiać żmijowskie złe moce poprzez „zamawianie”. Kosił wtedy z rodziną owies na polu w pobliżu własnych zabudowań. Usłyszawszy niedobrą wieść od przybyłej zapłakanej kobiety, rzucił kosę i oddalił się od żniwiarzy. Stanął niedaleko stodoły, zwrócony twarzą w stronę słońca, długo recytował tajemnicze, tylko jemu znane zaklęcia, robiąc przy tym jakieś dziwaczne gesty rękami. Zdawało się, że prosi o pomoc słońce, niebo i oddalone lasy. Wróciwszy zapewnił strapioną przybyszkę, że może teraz spokojnie wracać do domu, bo wszystko powinno być dobrze. Na drugi dzień rano córka musiała jednak wynająć wóz, aby zawieźć wijącą się z bólu matkę do szpitala w Górowie, gdzie ją z trudnością udało się uratować.

Niemałą rolę w życiu mieszkańców odgrywała szkoła w Toprzynach. Okres świetności przeżywała, gdy przybyła tu utalentowana nauczycielka, rodowita góralka z okolic Starego Sącza, Maria Zglinicka. Podczas jej kilkuletniego pobytu w tej niewielkiej, wówczas sześcioklasowej, szkółce o klasach łączonych istniał uczniowski zespolik wokalno-taneczny oraz bardzo aktywne kółko teatralne. Pod kierunkiem naszej powszechnie lubianej i bardzo szanowanej pani z wdziękiem wykonywaliśmy tańce góralskie i krakowskie, a także naprawdę pięknie na dwa głosy śpiewaliśmy piosenki ludowe z jej rodzinnego regionu. Nasz zespół teatralny przygotował dłuższą, trzyaktową baśń, której tytułu nie pamiętam. Z naszym atrakcyjnym programem niejednokrotnie przy różnych okazjach występowaliśmy w Toprzynach. Na pierwszego maja rodzice na placu przed budynkiem szkoły postawili scenę z kurtyną, aby wszyscy chętni mogli zobaczyć nasz występ. Nasz program z wielkim powodzeniem zaprezentowaliśmy w Górowie w wielkiej sali z prawdziwą sceną. Jak pamiętam, liczna publiczność nagrodziła nas wtedy burzliwymi oklaskami. Nie było nas stać na prawdziwe stroje, toteż rodzice wykonali nam wspaniałe krakowskie czapki z kolorowej bibułki z przypiętymi piórami, z najokazalszych w okolicy kogutów, dziewczętom tancerkom sprezentowano też przepiękne ludowe spódniczki z marszczonej kolorowej bibułki.

Komitet rodzicielski, złożony głównie z Ukraińców, z wielkim zaangażowaniem, ofiarnie pomagał szkole i nauczycielom. W roku 1950 rodzice zasiali len, dając nawet własne nasiona, aby szkoła z jego sprzedaży uzyskała dodatkowe fundusze. Podczas wakacji len wyrwaliśmy, a za uzyskane pieniądze kupiono nam radio „Pionier”, co było bardzo radosnym wydarzeniem. W jesienne, długie wieczory z całej okolicy przychodzili ludzie, aby w największej sali lekcyjnej posłuchać muzyki i wieści ze świata. Panowała cisza, niekiedy tylko zakłóć na cichymi rozmowami.

Pisząc o szkole tamtych lat, trzeba też wspomnieć o przykrej dla Ukraińców sprawie. W Toprzynach większość uczniów stanowiły dzieci ukraińskie, które w domach rozmawiały wyłącznie w języku ojczystym. Nikt wówczas nie miał odwagi głośno powiedzieć o tym, żeby w tym języku odbyła się choćby jedna lekcja w tygodniu, żeby zaśpiewano choćby jedną piosenkę ukraińską. A przecież tak pięknie je śpiewano na głosy w niektórych domach! Nasi ludzie nosili żal w sercu z powodu konieczności ukrywania skarbów swej starej kultury duchowej, która była prześladowana, a nawet poniżana. Pewnego razu, pamiętam, ze swoim kolegą z klasy Stefanem Haryfzem podczas przerwy, jakoś przez nieostrożność, głośno sprzeczaliśmy się po ukraińsku. Nad głowami zabrzmiał pełen przestrogi głos nauczyciela Zarzyckiego: „Co to ja słyszę! To wy tutaj, na terenie szkoły, głośno po ukraińsku rozmawiacie? Żeby mi się to nigdy nie powtórzyło!”. Usłyszawszy to, obaj zaskoczeni rozbiegliśmy się w różne strony, z poczuciem lęku, jakbyśmy się dopuścili jakiegoś poważniejszego występku. Pedagog ten, były podoficer biorący udział w walkach z UPA, odszedł wkrótce ze szkoły, robiąc karierę w strukturach organizacyjnych ZMP. Nasza kochana nauczycielka pani Zglinicka wyjechała do Olsztyna, gdzie długo jeszcze pracowała w szkolnictwie. Nie zapominali o niej wdzięczni rodzice z Toprzyn i okolic. Przy każdej okazji odwiedzali ją tam, przynosząc świeże masło, kiełbasę i jajka. Jej syna Ryśka, mego rówieśnika i dawnego dobrego kolegę, spotkałem niedawno w Olsztynie, jest zawodowym oficerem w stopniu pułkownika.

Nie mogę jednak powiedzieć, że Polacy odnosili się wrogo do nas, Ukraińców, i naszej kultury. Wokół mieliśmy szczerych, a nawet oddanych nam przyjaciół, zarówno wśród prostych ludzi, jak i inteligencji. Do mojego ojca, zawsze w wolnym czasie naprawiającego zegarki, przychodzili różni ludzie znajomi i nieznajomi, z oddalonych nieraz miejscowości. Częstym naszym gościem był pan weterynarz z Górowa, człowiek o twarzy pokrytej nigdy niegojącymi się strupami [widocznie objaw choroby odzwierzęcej]. Zawsze był dobrotliwy i uśmiechnięty. Podczas jednej wizyty, bacznie nas obserwując, odezwał się do mamy: „Dlaczego pani nie rozmawia z dziećmi w języku ojczystym? Dlaczego po polsku? Czy pani się mnie boi? Dlaczego?”.

Usłyszawszy to, mama na chwilę zamilkła, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Niebawem atmosfera stała się radosna, bo pan weterynarz zaczął mówić do nas po naszemu, po ukraińsku. Powiedział, że jest Polakiem z Galicji Wschodniej, od dzieciństwa zżytym z naszym językiem i kulturą. Mama ugościła go, czym tylko mogła. Gdy ojciec pochylony nad stołem, z lupą w oku, naprawiał jego zegarek, weterynarz pięknym tenorem zanucił bliską naszym sercom, pełną zadumy i mądrości życiowej naszą starą pieśń:

Oj u poli krynyczeńka,
W nij chołodna wodyczeńka.
Oj tam Roman koni pase,
Tam diwczyna wodu nese.


Matka siadła obok niego i dalej już razem wzruszająco śpiewali na dwa glosy o tym, jak chłopiec zatrzymując dziewczynę z wiadrami pełnymi wody, obiecał ją puścić pod warunkiem, że odpowie na cztery jego zagadkowe pytania: Co świeci bez płomieni? Co rośnie bez korzeni? Co śpiewa i głos ma? A co płacze bez łez? Mądra dziewczyna udziela trafnych odpowiedzi: bez płomieni rozum świeci, kamień rośnie bez korzeni, skrzypce grają i głos mają, a płacze bez łez serce. Potem pięknie śpiewali różne smutne i wesołe nasze dumki. Niektórych mama nie znała i nasz gość śpiewał sam. Kilka przyśpiewek było tak dowcipnych, a nawet sprośnych, że słuchając, ich śmieliśmy się do rozpuku. Oczy pana weterynarza o brzydkiej, pokrytej strupami twarzy jaśniały serdeczną radością. Kochaliśmy go jak bliskiego nam, dobrego człowieka. Przy każdej okazji przychodził do nas; w swojej wielkiej skórzanej teczce przynosił słonawe ciastka domowego wypieku jego żony; szczodrze nas nimi częstował. Przychodził, aby porozmawiać, a przede wszystkim pośpiewać z mamą drogie jego sercu ukraińskie pieśni. A znał ich zapewne tyle, że spisawszy je od niego, można byłoby wydać pokaźny i ciekawy ich zbiorek.

Często odwiedzającym nas przyjacielem naszego domu był urzędnik z Górowa o nazwisku Chaja. Był to człowiek skromny, niezwykle kulturalny i dobry. Znał mnóstwo naszych pieśni. Po prostu rozkochany był w smętnych dwugłosowych dumkach o miłości i ludzkiej samotności. Lubił je nucić z mamą. Rozmawiał w naszym języku, mówiąc, że Ukraińcem nie jest, wśród nich spędził większość swego życia i dobre ma o nich wspomnienia. Dowiedzieliśmy się od ludzi, że jest on — rzadko spotykanym tu — Żydem. Matka nawet z tej okazji opowiedziała mu o swoich dawnych koleżankach i kolegach Żydach z rodzinnej wsi, z którymi łączyła ją zażyła przyjaźń. Wspomniała o tym, jak w czasie okupacji znalazła się w poważnym niebezpieczeństwie, zatrzymana przez niemieckich żandarmów podczas wychodzenia z getta w Lubaczowie, gdzie nie zważając na poważne zagrożenie, przynosiła głodzonym tam przyjaciołom żywność. Dawała tym do zrozumienia, że z szacunkiem odnosi się do nacji, do której należy pan Chaja. Niedługo jednak przyjeżdżał do nas ten miły, trochę tajemniczy człowiek. Pewnego razu wracając motocyklem późnym wieczorem z Gałajn, zginął tragicznie, uderzając w przydrożne drzewo.

W tamtych latach kontakty międzyludzkie wypełnione były ożywionymi rozmowami o różnych ciekawych sprawach z lat minionych i teraźniejszości. Chętnie słuchano wyróżniających się opowiadaczy, obdarzonych talentem snucia barwnych, często interesujących opowieści, niepozbawionych bogatych, fantastycznych, niewiarygodnych treści. Gdy radio było rzadkością, a o telewizji nawet nie słyszano, słuchanie takich bajarzy było jednym ze sposobów spędzania wolnego czasu w długie jesienno-zimowe wieczory. Podczas rozmów bardzo rzadko mówiono o polityce, o tym, co się dzieje w kraju. Trzeba przypomnieć, że wówczas trwała wzmożona ekspansja propagandowa zachwalająca rzekome osiągnięcia i dobrobyt w Związku Radzieckim, propagująca kolektywizację wsi, a przede wszystkim sławiąca wielkiego ojca narodów generalissimusa Stalina. Jego podobizny w różnych pozach, często pokaźnej wielkości, zdobiły ściany domów, place i ulice, wystawy sklepowe. Nieustannie w różnych formach głoszono hasła o konieczności prowadzenia walki klasowej, zachowania czujności wobec wrogów władzy ludowej, szpiegów, propagandy szeptanej. Nagłaśniano niebezpieczeństwo grożące ze strony imperialistów amerykańskich i niemieckich rewanżystów. Na wsi starano się wywołać nastroje wrogości wobec kułaków i spekulantów. Zdawało się jednak, że cały ten hałas propagandowy grzmiący z góry nie dotyczy mieszkańców gminy Gałajny. Odnosili się do niego z zupełną obojętnością, a nawet z nieukrywaną drwiną. Przyzwyczaili się, jak do czegoś niezrozumiałego, co jest im obce, co nie dotyczy spraw ich codziennego życia. Obojętnie wysłuchiwali na licznych zebraniach drętwych przemówień i pogadanek partyjnych agitatorów; nie dawali się do niczego namówić i w niczym nieprzekonani rozchodzili się do domów.

Jedynie mieszkańcy wsi Warszkajty serio potraktowali głoszoną przez partyjno-rządowe czynniki wizję tworzenia nowej, świetlanej przyszłości za przykładem wielkiego Związku Radzieckiego. Może dlatego, że była to miejscowość o zwartej zabudowie, zamieszkała głównie przez „centralaków”, kilka rodzin wilniuków, dwie ukraińskie i dwie niemieckie. Ludzie z tej wsi w przeważającej większości nie zaznali „rozkoszy” radzieckiej okupacji w latach 1939-1941 na wschodnich terenach Rzeczypospolitej i nie doświadczyli na własnej skórze realiów kołchozowego życia. W roku 1951 bez większych oporów, prawie jednogłośnie wyrazili zgodę na wstąpienie do spółdzielni produkcyjnej. Dla założonego kolektywnego gospodarstwa oddali swe krowy, konie, maszyny rolnicze i narzędzia. Głównym inicjatorem był tu Ukrainiec Demaczuk, przystojny, siwiejący mężczyzna o twarzy inteligenta, energiczny, cieszący się dużym autorytetem wśród współmieszkańców. Był ideowym komunistą-stalinowcem, który pomimo przykrych doświadczeń życiowych niezłomnie wierzył w stalinowską ideę komunistycznej szczęśliwości.

Nierozważna decyzja mieszkańców Warszkajt wkrótce okazała się tragiczna w skutkach. Skolektywizowanie wsi nie przyniosło im wymarzonej arkadyjskiej szczęśliwości, jaką wmawiali im partyjni agitatorzy na licznych zebraniach, a doprowadziło do gospodarczej ruiny, czego finałem była całkowita klęska ich pięknej miejscowości. W 1957 roku podupadła spółdzielnia zbankrutowała i została rozwiązana. Jej członkowie nie potrafili już od nowa należycie gospodarzyć na swoim. Po kilku latach popadli w długi, nie spłacając pobranych w banku kredytów, nie płacąc podatków. Sytuację pogorszyło nadmierne picie alkoholu zarówno przez mężczyzn, jak i kobiety. Nie widząc żadnych szans na wyjście z krytycznej sytuacji, zaczęli porzucać swoje domostwa, przenosząc się do pobliskich pegeerów i do miast. Opuszczone, zdewastowane budynki, pozostawione na łaskę losu, w dość krótkim czasie rozebrano. Urodzajne kiedyś sady z rozlicznymi odmianami jabłoni, grusz i śliw odpornych na choroby i mróz, które starannie dobierając, posadzili jeszcze Niemcy, zdziczały, zamieniając się w nieprzebyte gąszcza zarośli. Warszkajty znikły z powierzchni ziemi. Obecnie nie ma ich już na żadnej aktualnej mapie czy wykazie miejscowości.

Gałajny też podupadły, nie tętnią życiem ściągającej tu kiedyś z całej okolicy młodzieży i dorosłych. Dawno wieś ta straciła status stolicy istniejącej przed laty przygranicznej gminy. Obecnie zyskała znowu na znaczeniu dzięki zbudowaniu i otwarciu w jej centrum kościoła parafialnego. Wyludniły się też częściowo i jakby zamarły Toprzyny oraz przyległe do nich małe wioseczki. Do leżących tuż przy granicy państwa Żywkowa i Grądzika jak nigdzie w Polsce gromadnie zlatują bociany. Założyły tu wiele gniazd i ciągle budują nowe. Może w ten sposób chcą uchronić te miejscowości przed smutnym losem, jaki spotkał sąsiadujące z nimi jeszcze niedawno istniejące, pięknie położone Warszkajty?

Po prawie 50 latach zmienił się znacznie codzienny tryb życia ludzi tych okolic. Postęp w mechanizacji rolnictwa wyeliminował zupełnie ciężką ręczną pracę w polu. Jestem pewny, że rzadko który mężczyzna pod względem wytrzymałości fizycznej byłby w stanie teraz skosić kosą kilka hektarów zboża czy trawy. Rzadko kiedy można też zobaczyć młodzież czy dorosłych grających w siatkówkę na boisku przed szkolą. Zapewne mato kto już pamięta o pełnowymiarowym stadionie przy szosie między Toprzynami i Gałajnami, gdzie często rozgrywano prawdziwe mecze futbolowe.

Zmieniły się obyczaje ludności, życie kulturalne, zabawy i rozrywki, Nie ma już zabaw z bufetem, potańcówki zastąpiły zadymione, wrzaskliwe dyskoteki. Spożywanie alkoholu w mentalności młodzieży stało się dobrym obyczajem, a wulgarność słownictwa powszechnym sposobem bycia. Tylko od kilku starszych można usłyszeć śpiewną mowę wileńską, a podczas rozmów z miejscowymi Ukraińcami w podeszłym wieku można się jeszcze zetknąć z pięknem kresowej polszczyzny okolic Lwowa, przesyconej wymową i ukraińskim słownictwem.

Uważam, że nie można pogrążyć w zupełnej niepamięci obrazu barwnego codziennego życia przybyłych z różnych stron ludzi, którzy w trudnych pierwszych latach powojennych zaludnili północne tereny Warmii i Mazur, stworzyli na tej ziemi nową, specyficzną rzeczywistość kulturalną i etniczną. Życie to wypełnione codzienną mozolną pracą toczyło się naprzód swoją drogą, niezależną od głoszonej propagandy i ideologii. Jego forma i treść dogłębnie wypełnione były odwiecznymi tradycjami, mentalnością, sposobem bycia i różnorodnością mowy wilniuków i innych Polaków, Ukraińców oraz Niemców. Dla ludzi tych w krótkim czasie po osiedleniu się na tej ziemi nieprzyzwoitością i złem stały się wszelkie uprzedzenia na tle narodowościowym. Każdy współmieszkaniec uważany był za swojego jako pełnoprawny członek wiejskiej wspólnoty. Każdy w swej duszy i sercu z czasem odczuwał, że różnorodność etniczna i narodowościowa jej członków jest naprawdę piękną i bezcenną wartością, którą trzeba cenić i chronić.

W swoich wspomnieniach przedstawiłem autentycznych ludzi; wszystkie nazwiska są prawdziwe. Zgodnie z prawdą starałem się jak najwięcej opisać ich codzienny byt. Problem wpływu zmian, jakie zaszły na tym terenie w przeciągu blisko półwiecza, na jakość życia mieszkańców pozostawiam do przemyślenia czytelnikowi.

Prace na wsi

Wszyscy jednakowo, zarówno Polacy, Ukraińcy, jak i Niemcy, ciężko harowali w majątku za bardzo mizerne wynagrodzenie. Miesięcznie otrzymywano, jak dobrze pamiętam, osiemset złotych w gotówce, za co można było wówczas kupić litr wódki. W ramach wynagrodzenia za pracę dawano jesienią kilka worków zboża, ziemniaki oraz przywożono drewno na opał. A praca była naprawdę ciężka! W majątku były tylko dwa sfatygowane poniemieckie „buldogi” na żelaznych kołach z kolcami, które mogły się bardzo wolno poruszać tylko po drogach gruntowych i polnych. Potem pojawił się ogumiony, niewielki amerykański ford o delikatnej budowie, z małymi, położonymi blisko siebie kolami przednimi. Przyczepy ciągnikowe nie były wówczas używane. Pola w większości uprawiano ciężkimi końmi z UNRR-y, zwanymi powszechnie wałachami. Charakteryzowały ich masywne nogi i duże kopyta. Większość zatrudnionych w majątku mężczyzn stanowili chodzący przy nich [koniach] fornale. Wcześnie rano, przed czwartą, musieli wstawać, bez względu na porę roku i pogodę, aby na wyznaczony czas udać się do stajni: nakarmić i wyczyścić swą parę. Potem rozlegał się głośny dźwięk dzwonu wzywającego wszystkich pracowników do stawienia się do pracy na godzinę siódmą. Należy zaznaczyć, że w tamtych czasach posiadanie zegarka należało do rzadkości. Fornal, który go miał, budził się z reguły pierwszy i był zobowiązany zbudzić sąsiada, stukając w przedzielającą ścianę czworaka, tamten sygnalizował czas pobudki następnemu. Zapalenie pierwszych świateł w oknach było sygnałem dla pozostałych towarzyszy pracy z innych czworaków. W sezonach intensywnych prac w polu do pracy szli również kilkunastoletni chłopcy i dziewczęta oraz kobiety, pozostawały w domu większe i małe dzieci. Mało był brany pod uwagę obowiązek szkolny, ważniejsze było zapewnienie opieki pozostawionemu maleństwu, trzeba było zarobić, aby rodzina mogła jakoś żyć.


W wielu rodzinach, szczególnie niemieckich i ukraińskich, brakowało ojców i zdolnych do pracy młodych mężczyzn. Nie powrócili z wojny, zginęli walcząc w partyzantce, odbywali kary więzienne lub zostali przez Rosjan gdzieś wywiezieni. Ich role pełnili kilkunastoletni chłopcy. Ci młodzi pracownicy, niektórzy jeszcze prawie dzieci, sumiennie i mężnie wywiązywali się z nałożonych przez los obowiązków utrzymania młodszego rodzeństwa, a nieraz chorej matki i starych dziadków. Do dzisiaj utkwił mi w pamięci nasz młodziutki jeszcze sąsiad Eryk, miły, zawsze pogodny i uśmiechnięty, niebieskooki, przedwcześnie zmężniały blondynek, który codziennie chodził do praсу wraz z ojcem. Jako samodzielny fornal, na równi z dorosłymi mężczyznami, sumiennie doglądał i jeździł swoją dobrze zadbaną parą wałachów. Kochał swe niezmiernie troszczące się o niego mamę i babcię oraz młodsze siostry. Pragnął, aby w domu im niczego nie brakowało.

Praca w majątku trwała zwykle do późnego popołudnia, z krótką przerwą obiadową, którą zwykle spędzano w polu lub w obrębie zabudowań gospodarczych. Ktoś z rodziny, przeważnie dzieci, przynosił tam posiłek. Wiosną orano i bronowano przeważnie końmi, siano ręcznie, gdyż siewników było mało. Po takiej całodziennej pracy na obszernych polach majątku fornale ledwie wlekli zmęczone nogi, wracając do domu. Z powodu braku kosiarek dość bujne trawy na jeszcze dobrze utrzymanych poniemieckich łąkach koszono ręcznie kosami. Podczas sianokosów można było ujrzeć na nich długi szereg rozstawionych w równych odstępach kosiarzy zamaszyście wprawiających w ruch swe wyklepane kosy. Daleko niósł się brzęczący dźwięk. Niejednokrotnie przynosiłem na łąki obiad koszącemu ojcu, składający się przeważnie z zsiadłego mleka, okraszonych nielicznymi skwarkami zmiętych ziemniaków i kukurydzianego chleba, żółtego jak wielojajeczne ciasto tortowe, ale trudnego do przełknięcia, ze względu na nieprzyjemny, słodkawy smak. Wraz z innymi dziećmi trzeba było nieraz czekać do momentu, kiedy stojący nieopodal szeregu kosiarzy karbowy (tak nazywano wówczas brygadzistę polowego) spojrzawszy na zegarek, ogłosił głosem i machnięciem ręki czas nastania przerwy. Po obiedzie zwykle kobiety i majątkowe małolaty przychodziły rozbijać odwróconą stroną grabi pozostawione przez kosiarzy grube pokosy trawy.

Podczas żniw dojrzałe zboża żęto żniwiarkami konnymi, które pozostawiały na ściernisku odpowiednie porcje ściętych źdźbeł. Idący z tyłu, żniwiarze robili z nich przewiąsła, którymi sprawnie wiązali snopy. W tę niełatwą pracę zaangażowani byli prawie wszyscy zdolni do pracy mieszkańcy majątku, nie wyłączając większych dzieci.

Wysuszone w uprzednio ustawionych w kopach zboże zwożono dużymi drabiniastymi wozami do stodół albo układano w potężne stogi wprost na polu. Przejeżdżający drogą obok domu fornale wrzucali wcześniej przygotowane snopy pszenicy, jęczmienia czy owsa, a wyczekujący na to mgnieniu oka zabierali do przygotowanych schowków. Był to na długi czas zgromadzony nasz zapas pożywienia dla kur i kurczaków.

Po żniwach, a następnie po zbiorze ziemniaków cały czas nieustannie trwały ciężkie dla fornali i ich koni prace polowe. Dzień w dzień, nie zważając na pogodę, z wielkim wysiłkiem przekształcali pożółkłe ścierniska w zaorane niwy, które w niedługim czasie mieniły się świeżą zieleniną ozimin.

Nie było również wytchnienia po zakończeniu podorywek i siewów. Pod stogi na polach wciągano potężne poniemieckie młocarnie, stawiano za nimi duże, zadymione lokomobile na żelaznych kołach. Do ich kotłów wlewano znaczną ilość wody, a następnie wprawiano w ruch, spalając w ich paleniskach dobrze wysuszone, twarde drewno. Od jesieni do późnej zimy na polach przy stogach czy obok stodół rozlegał się ich miarowy, głośny warkot, mieszający się z wyjącym huczeniem młocarni. Wiele mężczyzn i kobiet w nieustannym kurzu, nieraz podczas silnych mrozów, dzień w dzień pracowało przy nielekkiej młócce. Wracając do domu, po kryjomu przynosili dobrze ukryte gdzieś w odzieży ziarno, dzięki czemu można było wyhodować ładne wieprze na świąteczne świniobicia.

Dla fornali późna jesień i zima też nie były łatwymi porami roku. Oprócz codziennego wczesnego wstawania dla nakarmienia koni ich czas pracy po brzegi był wypełniony wyczerpującymi transportami płodów rolnych do stacji kolejowych w Bartoszycach lub Lidzbarku Warmińskim, odległych o ponad 20 km, gdyż do pobliskiego Górowa Iławeckiego linię kolejową uruchomiono dopiero w 1952 roku. Zboże lub ziemniaki, nieraz już przed świtaniem, ładowano w workach na wozy konne, a następnie ich kolumna wyruszała z ładunkiem w długą drogę. Podczas silniejszych mrozów fornale zmuszeni byli dreptać pieszo za furami, aby nie odmrozić stóp. Nieraz ze względu na śliską nawierzchnię jezdni taka podróż w jedną tylko stronę trwała dość długo. Po oczekiwaniu w kolejce na załadunek do wagonów wracali do domów dopiero późną nocą.

Pomimo tak ciężkiej pracy, trwającej niejednokrotnie znacznie dłużej ponad wyznaczone godziny, otrzymywane zarobki nie wystarczały na utrzymanie rodziny. Ludzie na własną rękę aktywnie zabiegali o poprawę swojego bytu. Hodowali świnie, dużo drobiu. Każda rodzina miała własną krowę. Kierownictwo majątku przydzieliło dla bydła pracowników oddzielną oborę, mieszczącą się nieopodal czworaków. Nie pomyślano jednak o sianie ani wydzieleniu dla każdego odpowiedniego areału łąki, gdzie można byłoby go nakosić. Z konieczności siano trzeba było kraść z majątkowej stodoły. Z tego tytułu wynikały konflikty, grożono zwolnieniem z pracy z pozbawieniem mieszkania. W tej sytuacji po siano dla krów posyłano z workami płachtami nas, dzieci. Przyłapani na kradzieży uciekaliśmy w różne strony i nie dawaliśmy się złapać. Gdy nawet stróż czy karbowy podstępnie schwytał któregoś, to i tak nie dowiedział się, czyich jest rodziców. Zdarzało się, że niektórych pracowników kierownik wzywał do kancelarii, zawiadamiając o przyłapaniu dziecka na kradzieży siana, ale zdumiony ojciec oświadczał, że o niczym nie wie i synowi do majątkowej stodoły nie kazał chodzić.

Majątkiem Piasty Wielkie kierował w tym czasie pan Grzelak, zdemobilizowany oficer Wojska Polskiego, który zupełnie niedawno brał udział w tzw. akcji „Wisła”. Jeździł na pięknym koniu wierzchowym, wyposażonym w kawaleryjskie siodło i ostrogi. Lubił paradować w mundurze oficerskim i sztywnej rogatywce na głowie. Do pracowników odnosił się surowo, po wojskowemu, traktując ich tak jak swoich żołnierzy i podoficerów z dowodzonego oddziału KWW, który gdzieś w przemyskim powiecie tropił partyzantów UPA, brutalnie terroryzował bezbronną ludność ukraińską, rabując jej nędzne mienie. W końcu po wygonieniu wszystkich Ukraińców z ich rodzinnych wsi oddział się rozwiązał, a wyniosły, aczkolwiek niezbyt inteligentny porucznik Grzelak został oddelegowany do objęcia stanowiska kierownika majątku, do czego nie posiadał kwalifikacji, gdyż nie znał się na rolnictwie. Wydawał tu polecenia w formie rozkazów i żądał ich bezwzględnego wykonania. Wszelkie przejawy niepodporządkowania karał wyzwiskami i groźbami wyrzucenia z pracy wraz z wydaniem tzw. wilczego biletu. Szczególnie brutalnie i poniżająco traktowani byli Ukraińcy, do których rządca odnosił się tak jak podczas rajdów ze swym oddziałem po ich wioskach przed 1947 rokiem. Bywało, że gdy ośmielali się wyrazić swój sprzeciw czy niezadowolenie wobec nieprzemyślanych, despotycznych poleceń, wybuchał gniewem wykrzykując: „Stul pysk, ty banderowska mordo ukraińska! Wygnaliśmy tu wszystkich, aby was nauczyć porządku i posłuszeństwa!”. Albo: „Co? Może nie podoba się ci tutaj?! To ja postaram się znaleźć dla ciebie odpowiednie miejsce, gdzie cię potrafią nauczyć rozumu!”. Ludzie znosili takie poniżające groźby i obelgi pokornie i w milczeniu. Wiedzieli, że rządca ma dawnych kamratów z wojska na wysokich stanowiskach w UB, którzy tylko na skinienie jego palca mogą na długo pozbawić wolności wskazaną osobę. Podobne upokorzenia znosili milcząco Niemcy, też bojąc się o swój los.

Przez całą polsko-ukraińsko-niemiecką wspólnotę żyjącą w majątku w tamtych latach UB był traktowany jako duże zagrożenie, z którym trzeba się było nieustannie, na każdym kroku liczyć, zachowując ostrożność i rozwagę. Kto o tym choćby na moment zapomniał, mógł niespodziewanie wpaść w jego szpony. Pamiętam, że przez prawie cały 1947 rok i na początku 1948 krążyły nieustannie po cichu plotki, że Niemców lada dzień, w każdej chwili, mogą wywieźć do Niemiec (co w niedługim czasie okazało się prawdą), a wszyscy Ukraińcy mają być wysłani gdzieś daleko na Sybir. Te niepokojące wieści przekazywano sobie po kryjomu w gronie osób zaufanych. Jednego dnia pewien Polak z centrali, będąc w oborze dla fornalskiego bydła w towarzystwie zaledwie kilku osób, chcąc koniecznie kupić od sąsiadki Ukrainki dorodną cieliczkę wydaną na świat przez jej krowinę, nie bacząc na niebezpieczeństwo, nieostrożnie rzeki głośno: „Sprzedajcie mi, sąsiadko, to cielątko, ono wam i tak nie będzie potrzebne, bo, jak słyszałem, na wiosnę mają was stąd gdzieś wywieźć”. Następnego dnia rano niespodziewanie pod drzwi tego człowieka zajechało auto z UB, którym odstawiono go do aresztu śledczego w Górowie. Nieszczęśnik wrócił stamtąd po kilku tygodniach blady i milczący. Widocznie dano mu tam porządną nauczkę, jak ma się wystrzegać szeptanej wrogiej propagandy. Wszechobecny i wszechwiedzący aparat UB potrafił nawet odnajdywać i opróżnić tajemnicze schowki w opuszczonych poniemieckich murach domów. Dopiero później przekonali się o tym mieszkańcy Piast Wielkich.

Pewnego dnia w 1948 roku obok opustoszałego na wpół spalonego budynku, należącego kiedyś do zarządcy majątku, zauważono stojące przez dłuższy czas auto z UB. Widziano też kilku osobników krzątających się wewnątrz murów. Po odjeździe ubranych po cywilnemu funkcjonariuszy ich cel przybycia do tego rumowiska na długo pozostał tylko w sferze domysłów. Mówiono, że szukali tam jakiegoś ukrywającego się przed nimi człowieka. Zagadka ta została ostatecznie wyjaśniona dopiero po kilkunastu latach. Okazało się, [że] z listu pisanego z Niemiec przez dawnego lokatora tego domu do kogoś znajomego w Piastach czy okolicy ubowcy dowiedzieli się o miejscu ulokowania schowku z cenniejszymi przedmiotami. To właśnie po nie przyjechali tamtego dnia.

Wszystkich ludzi w majątku, którzy jednakowo znosili trudy ciężkiej walki o byt, łączyły na ogół więzy naturalnej ludzkiej dobroci i przyjaźni. Nieodłączną przyjaciółką mojej mamy była wilniuczka, pani Cybulska, młoda, ładna kobieta, cierpiąca na jakąś trudno uleczalną chorobę. Często bywała u nas w domu, dzieliła się z mamą swoimi osobistymi kłopotami. Często z jej oczu płynęły łzy. Jej mąż był zamiłowanym muzykiem-amatorem, pięknie grał na akordeonie, lubił przy tym śpiewać pieśni. Gościł często u nas, aby od mamy nauczyć się piosenek ukraińskich, które bardzo lubił. Ku naszemu zdziwieniu okazało się, że znał ich już kilka. Poznał je, będąc na froncie jako żołnierz Armii Czerwonej, znosząc trudy wojenne wespół z towarzyszami broni — Ukraińcami. Bliskie i przyjazne nam było starsze wiekiem, bezdzietne małżeństwo wilniuków, mieszkające w części budynku po byłej plebanii. Ludzie ci, jak tylko mogli, pomagali nam w zagospodarowaniu się na nowym miejscu. Przynieśli niepotrzebne im stołki, krzesła i stół. Sprezentowali nam, ku naszej wielkiej radości, żywą kwokę z kompletem jajek do wysiadywania, dzięki czemu w krótkim czasie doczekaliśmy się własnych kurcząt, a przed zimą mogliśmy już jeść jajecznicę z własnych jajek. W sąsiedztwie koło nas mieszkało kilka rodzin niemieckich. Żyliśmy z nimi w zażyłej przyjaźni. Mama dawała im regularnie świeże mleko, nie żądając żadnej zapłaty, oni obdarowywali nas odzieżą, szczególnie dziecięcą, której wtedy nam brakowało. Bardzo często odwiedzali nas jako starzy znajomi Niemcy z Wiewiórek. Gdy szli do Górowa albo wracali z miasta, zawsze obowiązkowo przychodzili do nas. Towarzyszyła im oswojona wrona, krążąca nisko nad ich głowami. Właścicielką jej była jasnowłosa dziewczyna o mocnej, krępej sylwetce, ubrana od stóp do głowy zawsze po męsku. Latem nosiła czarny garnitur, czarną, okrągłą czapkę ze sztywnym denkiem, na nogach męskie, błyszczące pantofle. Mama przyjmowała ich jak prawdziwych gości, życzliwie zapraszała do stołu, podając mleko, chleb, masło własnej roboty, twaróg. Oni wypytywali o nasze zdrowie, dawali lekarstwa, nas, dzieci, częstowali kupionymi w mieście cukierkami. Ich wrona uporczywie dobijała się do środka, łopocząc skrzydłami i dziobiąc głośno w szybę okna. Gdy ją wpuszczono, wlatywała do izby, siadała na ramieniu dziewczyny-mężczyzny, domagała się pożywienia leżącego na stole. Najchętniej zjadała podawane jej grudki twarogu.

Jak pamiętam, Niemcy między sobą rozmawiali wtedy w swoim ojczystym języku, z nami — po polsku, jakoś dziwacznie wymawiając niektóre spółgłoski. Jak się okazało, ta dziewczyna-mężczyzna rzeczywiście znała się na leczeniu, gdyż uczyła się kiedyś w jakiejś szkole medycznej, a nawet pracowała w niemieckim szpitalu tuż przed przyjściem Rosjan. Jej porady i maści przyczyniły się do całkowitego wyleczenia bardzo męczącego nas świerzbu. Na pożegnanie mama dawała zawsze odchodzącym gościom mleko w butelkach, trochę masła i twarogu w niewielkim zawiniątku. Z czasem oswojona wrona dziewczyny do tego stopnia zaprzyjaźniła się z naszym domem, że za każdym razem, gdy jej pani znalazła się w obrębie Piast, na kilkadziesiąt metrów wyprzedzała ją, lecąc wprost w naszym kierunku, siadała na parapecie i stukała w szyby, spodziewając się otrzymania tu kąsków swoich ulubionych przysmaków.

W maju 1949 roku zamieszkaliśmy we wsi Gałajny, pow. Górowo Iławeckie. Ojciec mój został zatrudniony na stanowisku dozorcy dróg i mostów w miejscowej gminnej radzie narodowej. Obowiązkiem jego było codzienne stawianie się do pracy w kancelarii gminy oraz dbałość o stan dróg lokalnych, organizowanie robót ludności w ramach obowiązkowych tzw. szarwarków celem poprawienia ich stanu. Oprócz krótkiego odcinka szosy biegnącej przez teren gminy od granicy państwa wszystkie inne drogi były utwardzone, polne lub leśne. Ich stan był na ogół dobry, gdyż w tamtym czasie rzadko kiedy przejeżdżały po nich pojazdy mechaniczne. Dlatego nie spotykało się głębokich kolein czy wyboistych, nieprzejezdnych dołów. Gdy tylko takie zagłębienia pojawiały się, wypełniano je faszyną, czyli drobnymi gałęziami, i zasypywano żwirem. Ojciec jako gminny urzędnik drogowy objeżdżał je na służbowym rowerze, w ciemnoszarym garniturze, różniącym się od milicyjnego tylko nieco ciemniejszym kolorem i godłem drogowców na sztywnej czapce.

Obszar gminy obejmował teren ciągnący się wzdłuż granicy od wsi Kumowa — od zachodu, a od wschodu do wsi Bezledy i Molwity włącznie. Trzeba tam było jechać ponad 9 km przez las. Najokazalszą miejscowością w gminie była dość duża wieś Warszkajty, odległa od Gałajn o 4 km. Oddzielał ją od nich duży masyw leśny. Warszkajty słynęły z dużych, urodzajnych sadów, przylegających do każdego gospodarstwa o dużych, pięknych budynkach. Każdą posiadłość otaczał płot z drucianej siatki lub z drewnianych sztachet, co w innych wsiach było rzadkością. Za Niemców miejscowość ta zawdzięczała swoje bogactwo bliskości z Iławką Pruską (obecnie Bagrationowsk), miasta odległego o niecałe 2 km. Mieszkańcy wsi znajdywali tam zatrudnienie i mieli możliwość uzyskiwać dochody ze sprzedaży świeżych owoców, warzyw i innych produktów rolnych. Obecnie to dość duże miasto leżące tuż za granicą można było tylko oglądać prawie z bliska z każdego wzniesienia, idąc w pole lub na pastwisko.

Od 1947 roku gmina Gałajny miała charakter trójnarodowościowy. Najwcześniej przybyli tu w 1945 roku wilniuki, którzy mieli okazję wybierać gospodarstwa najbardziej odpowiadające ich gustom. A do takich należały te znajdujące w pewnym oddaleniu od innych, najlepiej pojedyncze kolonie wśród pól. Tym warunkom odpowiadały wsie: Gałajny, Wakiele, Waryny, Wajmany — zajęte głównie przez wilniuków. Ponieważ dość duża wiś Toprzyny miała zwartą zabudowę, domy stały tu blisko, jeden obok drugiego, po obu stronach ulicy, zasiedlili ją dopiero przybyli w 1947 roku Ukraińcy z akcji „Wisła”. Oni też zostali rozmieszczeni w okolicznych poniemieckich niewielkich folwarkach, tj.: Grądzik, Żywkowo, Świątki, Świadki. Często kilka rodzin zamieszkiwało w jednym pałacyku lub czworaku. Dо wspólnego użytkowania przydzielano duże obory, chlewnie i stodoły. Często wspólne były podwórka i wybiegi dla bydła. Ludzie jednak w krótkim czasie zaadaptowali się w nowych, niełatwych warunkach, pokonując liczne trudności, energicznie przystąpili do gospodarowania. Dzięki ich upartej, ofiarnej pracy leżąca wokół odłogiem ziemia, porośnięta przeróżnymi chwastami, poorana okopami, zagłębieniami od wybuchu bomb i pocisków, niebawem zamieniła się w łany dorodnych zbóż, ziemniaków, buraków, a nawet prosa — od wieków uprawianego w ich ojczystych stronach. Trzeba zaznaczyć, że w tamtych, pierwszych latach ciągników na wsi prawie nie było. Konne, rozklekotane poniemieckie żniwiarki i kopaczki mieli tylko nieliczni wilniuki. W przeważającej większości wszystkie prace polowe oraz zbiory płodów wykonywane były końmi i przy pomocy ręcznych narzędzi. Słyszałem o przypadkach używania krów jako siły pociągowej. Chociaż nie każdy gospodarz miał własnego konia, jesienne i wiosenne orki, bronowanie i siew były wykonywane na czas. Pracę w polu zwykle rozpoczynano przed czwartą rano, niekiedy [ludzie] wychodzili nawet wcześniej. Posiadacze koni poczuwali się do obowiązku pomóc tym, którzy ich jeszcze nie mieli. Wypożyczali więc je sąsiadom wraz z uprzężą i pługiem. Wdowom, których mężowie nie wrócili z wojny lub z partyzantki, uprawiali pola sami, nie żądając zapłaty. Uprawę pól. uważano wówczas za święty obowiązek, od którego nie wypadało się uchylić. Starano się go wykonywać sumiennie i rzetelnie. Kiedy późną wiosną na uprawach zbóż zaczynały pojawiać się chwasty, usuwano je, głęboko ucinając korzenie za pomocą specjalnie zrobionego narzędzia, składającego się z długiego trzonka z umocowanym na nim stalowym, wąskim ostrzem. Od końca maja do początku lipca można było zobaczyć całe rodziny usuwające w ten sposób pojawiający się ostrożeń, bielicę i mlecz z łanów zbóż. Chociaż chemiczne środki chwastobójcze wówczas nie były znane, przed żniwami pola żyta, pszenicy, jęczmienia i owsa były czyste, bez żadnych chwastów.

Najbardziej pracowita i mozolna dla każdego rolnika i jego rodziny była pora żniw. Miarę bogactwa i autorytetu gospodarza stanowił areał zasianych i zebranych zbóż oraz ilość posiadanych sztuk koni i krów. Takie pojęcia, jak wysokość osiąganego dochodu i zysku, nie były wówczas brane pod uwagę. Oprócz tradycji przyczyną takiej mentalności rolników były zapewne z góry określone, planowe dostawy płodów rolnych dla państwa po bardzo niskich cenach, które nazywano „planami". Uniemożliwiały one bogacenie się nawet najlepszych rolników. Ich zapobiegliwość w osiąganiu lepszych wyników gospodarowania tłumiła nieustannie głoszona przez władze partyjno-rządowe walka z tzw. kułactwem, czyli rolnikami zamożniejszymi, lepiej gospodarującymi. Oskarżano ich o ukrywanie w tajemniczych schowkach zapasów ziarna, nazywając to złośliwym chomikowaniem, tylko dlatego żeby nie sprzedać bardzo potrzebującemu go państwu ludowemu. Specjalne „trójki zbożowe" przeszukiwały zabudowania takich podejrzanych kułackich „chomików". Bywało, że w przypadku znalezienia większej ilości zboża właściciela osadzano w więzieniu.

Pomimo niesprzyjającej rolnikowi sytuacji każdy gospodarz gminy Gałajny z zapałem przystępował do żniw. Każdy chciał zaspokoić swoją ambicję zebrania i zwiezienia zboża w porę z jak największej ilości hektarów. Nie było to jednak łatwe, zważywszy, że zadanie trzeba było wykonać przy pomocy kosy, siłą mięśni własnych rąk. Wzbieraniu plonów uczestniczyli wszyscy zdolni do pracy, nie wyłączając dzieci powyżej lat dziesięciu. Mężczyźni i często kilkunastoletni chłopcy kosami z przymocowanymi kabłąkami zamaszyście ścinali suche źdźbła, kładąc je w pokosy na ścianę stojącego zboża, za nimi zręcznie zgarniały je pobieraczki, przekazując odpowiednio uformowane porcje tym, co za nimi skręcali przewiąsła, wiążąc nimi snopy, które ustawiano w kopy. Pracowano tak bez wytchnienia, od wczesnych godzin rannych do zachodu słońca, nie zważając na nieraz nieznośną spiekotę. Podczas przerwy obiadowej nie tracono czasu. Kobiety karmiły dzieci, robiły obrządek przy świniach., mężczyźni klepali kosy, doglądali pasących się koni. Mało kto dbał o przygotowanie solidnego obiadu dla rodziny. Zadowalano się zjedzeniem kilku pajd razowego chleba z kawałkiem słoniny zasolonej w worku. Popijano czarną kawą lub zimną wodą studzienną. Pamiętam, [że] nasza sąsiadka, Wojciechowiczowa (wilniuczka), zapobiegliwa i niezmiernie pracowita, gospodarująca z niemłodym już mężem na kilkunastohektarowym gospodarstwie, w okresie lata gotowała bardzo rzadko.

— Pani, jak sia ma dość słaniny, chleb i swiże mlika, to i bez hatowania można si obejść — mawiała. — Czasu na to szkoda.

Ona nawet nie siadała do posiłków. Po zrobieniu obrządku przy licznym stadzie świń obiad jadła, idąc w pole; posilała się, trzymając w jednej ręce pajdę chleba, a w drugiej duży kawał słoniny. Kolację stanowiła głównie jajecznica ze skwarkami. Pod koniec żniw skóra wewnętrznej strony dłoni kosiarzy przekształcała się w grubą podeszwę utworzoną przez liczne odciski. Palce kobiet pobieraczek stawały się grubsze i gruboskórne, odporne na podrapania ostrych źdźbeł i kolców ostu. Każdy uważał to za stan normalny, nie zwracając na to uwagi. Pamiętam, [że] pewnego dnia pod koniec żniw przyszedł do nas Ukrainiec ze Świątek, Prokop Wołyniuk, człowiek małego wzrostu o dużych, silnych rękach. Gospodarował tylko z żoną, dzieci nie miał. Gdy matka spytała go, kiedy skończy żniwa, odrzekł, że już je prawie skończył, gdyż pozostała mu tylko zwózka. Usłyszawszy uwagę, że miał chyba niewiele hektarów do zżęcia, oznajmił, ku naszemu zdziwieniu, że tylko razem z żoną, bez niczyjej pomocy, skosili, powiązali i postawili w kopy około 6 hektarów żyta i zbóż jarych. Pracę zaczynali o trzeciej rano, a kończyli o zmroku. Nie pamiętam, aby ktokolwiek narzekał na ciężką pracę i trudne warunki życia. Mało kto chorował, nie skarżono się na dolegliwości z powodu złego stanu zdrowia. Kontakty z lekarzami należały do rzadkości. Nie spotykało się otyłych kobiet czy mężczyzn. Wszystkich charakteryzowała szczupła, ale silna sylwetka, twarze były opalone i czerstwe. Bladość uważano za przejaw choroby. Za nieprzyzwoitość uważano dłuższe wylegiwanie się na słońcu czy też jakiekolwiek inne formy bezczynnego spędzania czasu. Tych, którzy lubili się wałkonić i nie pracowali jak wszyscy we wsi, nazywano pogardliwie leniami i nie darzono sympatią. Panna mająca taką opinię nie mogła liczyć na dobrego kawalera. Chłopak mało krzepki, nieenergiczny, a do tego leniwy miał znikome szanse na zdobycie względów jakiejś ładnej, robotnej dziewczyny i jej rodziców.

Rzeczą naturalną było zaangażowanie dzieci w pracy w gospodarstwie. Wszystkie, w zależności od płci i wieku, miały tu swój wyznaczony zakres obowiązków i musiały je rzetelnie wykonywać.

W najgorszej sytuacji znalazły się te, którym przypadała rola brakującego w rodzinie ojca lub matki. Na końcu Gałajn, przy szosie w stronę Górowa, gospodarzył wdowiec, Borejko Józef, z dwoma synami — dziewięcioletnim Czesiukiem i trzynastoletnim Heniukiem. Chłopcy ci na dziesięciohektarowym gospodarstwie nie tylko wypełniali obowiązki brakującej im matki — gospodyni — ale i gospodarza, gdyż ojciec był znanym we wsi pijakiem. Obaj, jak wszyscy dorośli we wsi, wstawali o czwartej rano, doili krowy, karmili świnie, wlewali mleko w 20-litrowe kany, które tatuś wiózł ich ulubionym białym koniem do mleczarni w Górowie. Koń ten był znany w całej okolicy, ze względu na swą szczególną mądrość, gdyż często widziano go samodzielnie wiozącego pijanego gospodarza chrapiącego na dnie jadącej fury. Sam, w dzień czy późną nocą, przyjeżdżał do celu, wjeżdżał do wcześniej otwartej przez chłopców stodoły, gdzie mógł spokojnie w uprzęży spożywać do rana przygotowaną dla niego karmę. Gospodarz nie miał potrzeby przerywać snu. Ostrożne i bezbłędne poruszanie się po szosie niekierowanego nikim Siwka Borejki doceniała również milicja, która go nigdy nie zatrzymała, aby ukarać właściciela. Synowie Borejki sami gotowali, prali, piekli ciasta i przygotowywali różne potrawy na święta. Czuli się odpowiedzialni za terminowe wykonanie prac polowych, za zbiór plonów, właściwą hodowlę krów i świń. Nierzadki był widok trzynastoletniego Heniuka orzącego czy bronującego pole, ręcznie siejącego ziarno. Ze zrozumiałych względów chłopcy odwiedzali szkołę tylko w miesiącach zimowych, przerwali naukę, gdy tylko nauczyli się trochę pisać i czytać. Bardzo często bywałem u nich w domu, gdzie ojciec był rzadkim gościem. Nie widziałem, aby naśladując go, pili wódkę czy piwo. Wyrośli na pracowitych, uczciwych ludzi, stroniących od alkoholu.


Obowiązki ojca w rodzinie w Toprzynach wypełniał 15-letni Ukrainiec Michał Frajda. Na jego głowie spoczywało prowadzenie ośmiohektarowego gospodarstwa, utrzymanie chorowitej matki, młodszej siostry. Trzeba przyznać, że z narzuconej mu przez los roli wywiązywał się bardzo dobrze. Jego konie były zawsze dobrze karmione i wyczyszczone do połysku, pola w porę obsiane, odchwaszczone, a plony zebrane w należytym terminie. Ten spokojny i grzeczny, o silnej posturze chłopiec chętnie przychodził na lekcje do mojej klasy, gdy tylko nie było ważnych prac na gospodarstwie. Był niezwykle aktywny i zdyscyplinowany, starając się jak najwięcej zrozumieć, zapamiętać i nauczyć.

O randze gospodarza na wsi świadczyła ilość posiadanych krów dojnych. Średnio zamożni mieli ich dwie lub trzy, bogatsi — cztery, pięć. Codziennie jeden z rolników w wyznaczonej kolejności odwoził wozem konnym mleko z całej wsi do mleczarni w Górowie. Latem były z tym poważne kłopoty, gdyż mleko często kwaśniało, chociaż przechowywano je, zanurzając opuszczone na sznurach kany w studniach. Z tego względu do rannego udoju wstawano bardzo wcześnie, w czasie upałów tuż po wschodzie słońca. Od wiosny do jesieni bydło przez całą noc i dzień przebywało na ogrodzonych drutem kolczastym pastwiskach, nieraz w znacznej odległości od domu. Nikt go tam nie pilnował. Do krów przychodzono, aby je wydoić. W bardzo gorące dni w południe często przypędzano je, aby postały w cieniu w oborach. Nikt nigdy nawet nie si/szał o tym, aby gdzieś w okolicy dokonano kradzieży pozostawionych na noc na pastwiskach krów, jałówek, źrebaków czy koni. Pewnego razu rozeszła się wieść, że w lasach, koło Gałajn grasują wilki, bo rankiem na pastwiskach zastawano zagryzione i nadjedzone owce. Wkrótce okazało się to jednak nieprawdą. Sprawcą wyrządzonych szkód był duży pies Burek Borejków, spuszczany wieczorem z łańcucha. Jednego dnia raniutko ktoś zastał go, jak posilał się jeszcze świeżą krwią i mięsem swojej ofiary.

Istniały zauważalne różnice między Ukraińcami a wilniukami w sposobie gospodarowania, jak i odżywiania się rodzin. Wilniuki bardziej dbali o hodowlę świń, głównie dla swoich potrzeb. Starali się, aby w domu przez cały rok były wystarczające zapasy słoniny, stanowiącej nieodzowną część codziennych posiłków. Bez niej nie można było sporządzić jadanej często jajecznicy. Gotowane potrawy były mało urozmaicone. W niedzielę smażono na roztopionym smalcu bliny. W zagrodzie zamożniejszego wilniuka zauważało się zawsze kilka świń różnego wieku i wielkości. Każda miała z góry wyznaczony termin uboju. Z wyglądu chudsze, długonogie sztuki hodowano dwa albo i więcej lat dla uzyskania grubej słoniny, przekładanej pasmami mięsa. Na przednówku, gdy o karmę było trudno, nikt nie liczył na jej zakup, a o mieszankach paszowych wówczas nawet nie słyszano. Trzodę karmiono pokrzywami, przeróżnym zielskiem, koniczyną, a nawet zbierano z pastwisk końskie i bydlęce łajno, mieszając je z posiekaną zieleniną oraz ziemniakami. Na pastwiskach obok bydła i koni pasły się też upalowane wysmukłe świnie. Takie kilkuletnie sztuki osiągały często bardzo dużą wielkość znacznie przekraczającą ciężar trzystu kilogramów. Po uboju dostarczały gospodarzowi bardzo cennej dla niego słoniny. Była ona wówczas głównym celem hodowli świń. Miarą wartości ubitego wieprza była jej grubość, liczona ilością palców ręki. Na mięso dla własnych potrzeb hodowano też w gospodarstwie kilka owiec. Wilniuki rzadko żywili się własną śmietaną i twarogiem. Dla własnych potrzeb mleka zostawiali bardzo mało. Ważniejszymi dla nich były uzyskane za nie pieniądze niż jego wartość odżywcza.

Pożywienie Ukraińców stanowiły w większości potrawy mleczne. Latem dużo jadali twarogu ze śmietaną, na kolacje przygotowywali zacierki na mleku, w niedziele i święta obowiązkowo na obiad na stół stawiano warenyki, czyli pierogi wypełnione gniecionymi ziemniakami, twarogiem, kapustą, a latem często czarnymi jagodami lub grzybami. W dnie powszednie oprócz ziemniaków często gotowano kasze jęczmienne, gryczane lub pęczaki, różne odmiany barszczy, kapuśniaków i zup. Początkowo wilniuki nawet podśmiechiwali się z Ukraińców, mawiając, że nie mając słoniny, jedzą „jakiści tam piarogi zawinąwszy w ciasta hnaciona, hatowana kartofla alba kapusta czy też jahoda! Tylka para skwaraczkami słaniny ta pokraszą i sia tym zadawalniają. Niektórzy słaniny nie mawszy, zamiast tłuszczu i skwarki polewają to tylko śmietaną!”. Po pewnym jednak czasie, posmakowawszy tych potraw, sami zaczęli je sporządzać.

Kto jest wilniukiem, kto Ukraińcem, a kto „centralakiem" można było bezbłędnie określić po sposobie ubierania się, po końskiej uprzęży oraz przysłuchując się rozmowom. Jadący wóz z dugą nad końską szyją, łączącą dwa dyszle, świadczył o wileńskim rodowodzie woźnicy. Dwa dyszle bez dugi — o „centralaku”. W furach Ukraińców był zawsze tylko jeden dyszel. Wilniuki mówili zawsze swoją śpiewną, charakterystyczną tylko dla nich, już po kilku słowach rozpoznawalną gwarą. Ukraińcy, którzy w miejscach publicznych rozmawiali tylko po polsku, zdradzali swą ukraińskość kresowo-lwowską melodyjnością wypowiadanych słów. Kobiety i dziewczęta ukraińskie rozpoznawało się po jaskrawych, w kwieciste wzory chustkach na głowach. Nakrycia głów wilniuczek były spokojniejszych, ciemniejszych odcieni kolorów. Ukraińcy przechowywali w kufrach misternie wyszyte żeńskie bluzki i zapaski z białego samodziałowego płótna, męskie koszule. Nigdy się w to nie ubierali, aby nie wykazywać swojej przynależności narodowej.

Atmosfera współżycia mieszkających w gminie ludzi trzech różnych narodowości (byli tu też nieliczni Niemcy) układała się zgodnie i harmonijnie. Zdarzały się nieraz przypadki przykre, które wywoływały nieprzyjemne dysonanse. Poruszały one też sumienia niektórych Polaków, nieobojętnych wobec przejawów obrażania kogokolwiek z przyczyn narodowościowych. Pamiętam, gdy w pewną niedzielę w pobliżu naszego domu „centralak” Matusewicz, sekretarz wiejskiej POP, człowiek ciemny, o niskiej kulturze osobistej, będąc w stanie nietrzeźwym, wykrzykiwał wraz z innymi pijanymi kompanami, jak bardzo nienawidzi Ukraińców, że gdyby tak mógł, to rżnąłby ich wszystkich nożem, a rany solą posypywał, że Lalko (drugi oprócz nas mieszkający w Gałajnach Ukrainiec) jest łysy od noszenia niemieckiego hełmu. Mój ojciec w tym czasie ślęczał nad czyimś zegarkiem, matka siedziała obok na krześle, karmiąc piersią małą siostrzyczkę Stefcię. Z wielką przykrością zmuszeni byli wysłuchiwać przez otwarte okno obraźliwych obelg. Przed wieczorem tego samego dnia zawitał do nas nasz niedaleki sąsiad, wilniuk, Feluk Pawłowicz. Był to młody, przystojny mężczyzna, niezmiernie uczciwy i życzliwy. Walczył na froncie jako żołnierz Armii Czerwonej, często wspominał swoich dobrych towarzyszy broni, Ukraińców, z którymi spędził wiele niełatwych wojennych dni, kiedy nieustannie każdemu z nich jednako śmierć zaglądała w oczy. Feluk znał kilka pieśni ukraińskich i wzruszająco śpiewał je przy różnych okazjach. Gdy dowiedział się od matki, co wygadywał Matusewicz, oburzony, z gniewem w głosie obiecał załatwić tę sprawę tak, żeby już nigdy taka podła „bladź” jak Matusewicz nas nie obrażała.

— A ty, Pioter — zwrócił się też do mnie niespodziewanie — powiedz mi, jeżeli chłopaki Matusewicza będą ci dokuczać, dlatego że jesteś Ukraińcem, ja z nimi i ich rodzicami też porozmawiam jak należy!

Byłem zaskoczony, zastanawiałem się, skąd Felek wie o tym, że trzej synowie Matusewicza podczas wspólnych zabaw lub w drodze do szkoły robili mi często różne przykrości z powodu mojej narodowości. Domyślałem się, że mogła mu donieść o tym jego młodsza siostra, Cześka, która nieraz była świadkiem wrogiego ustosunkowania do mnie tych chłopców.

Na ogół Ukraińcy i Polacy w codziennym niełatwym życiu tworzyli atmosferę dobrego sąsiedztwa i szczerej przyjaźni. Naszymi sąsiadami oprócz Pawłowiczów były rodziny dwóch braci Komorowskich — Józiuka i Władziuka. Chociaż ich położone blisko siebie gospodarstwa rozdzielała asfaltowa szosa jako naturalna przeszkoda do wszelkich sąsiedzkich konfliktów, oni prawie zawsze gniewali się, bez jakiejś konkretnie określonej przyczyny. Gdy ktoś zauważył ich rozmawiających ze sobą, zawiadamiał o tym z żartobliwym uśmiechem na ustach napotkanych znajomych niczym o jakimś ważnym wydarzeniu na wsi. A zdarzało się to przeważnie po wielkanocnej spowiedzi. Józiuk był gospodarzem wesołym, pogodnego usposobienia, lubił pożartować i z każdym serdecznie porozmawiać. Dojąc krowy na paśniku koło domu czy pracując w polu, dość głośno śpiewał sobie różne wileńskie piosenki. Niezmiernie kochał swą żonkę Halinkę i swoje trzy córki. Żoneczce nie pozwalał wykonywać żadnych cięższych prac w gospodarstwie, szczególnie przy świniach i w oborze. Rzadko też widywano ją też przy dojeniu krów oraz w polu przy żniwach. Władziuk był mrukliwy i nieufny wobec ludzi, nie wdawał się z nimi w dłuższe rozmowy, nie przyjmował gości w domu i sam nie chodził z żoną do nikogo na gościnne przyjęcia lub na bale. Szanowano go jednak za wręcz idealny porządek w gospodarstwie, za wzorową czystość w ładnie urządzonym mieszkaniu. Jego żonka, niewielkiego wzrostu, ale zwinna i pracowita niczym mrówka, wręcz po mistrzowsku prowadziła chyba najpiękniejszy w całej okolicy ogród kwiatowy przed oknami domu.

W rytm ukraińskiego hopaka

Wraz z nastaniem długich jesiennych wieczorów ludzie mieli sporo czasu na odpoczynek i rozrywki. Ukraińcy spędzali czas przeważnie we własnym gronie. Gromadzili się w niewielkich grupach w którymś domu, aby powspominać bliskich i znajomych wywiezionych w 1946 roku na Ukrainę, tych, którzy zginęli, walcząc w partyzantce czy na wojnie, odsiadujących kary w więzieniach i tych, od których nie było żadnych wieści. Przekazywano sobie nawzajem świeżo słyszane pomyślne i niepomyślne wiadomości. Zabronione było wówczas zasłanianie okien, toteż w obawie, czy ktoś nie obserwuje i nie podsłuchuje, co jakiś czas wychodzono z domu, aby sprawdzić, czy ktoś tam nie stoi. W tamtych latach, kiedy radio nie było dostępne, a o telewizji nawet nikt nie słyszał, w różny sposób wypełniano wolny czas. Najczęściej całymi wieczorami grano w własnoręcznie wykonane warcaby i inne gry stołowe. Mój ojciec jako zegarmistrz-samouk przy świetle lampy naftowej naprawiał ludziom zegarki. W każdą nieomal sobotę lub niedzielę, gdy nie było postu, w obszernym pomieszczeniu budynku stojącego przy głównej ścieżce prowadzącej z czworaków do folwarku odbywały się wesołe potańcówki. Przychodzili tu licznie starzy i młodzi, kobiety z dziećmi na rękach i babcie. Na akordeonie grał, przyśpiewując, wspomniany już pan Cybulski, a młodzież, młode kobiety i mężczyźni, starsze dzieci radośnie tańczyli w takt muzyki. Każdy starał się tańczyć jak najładniej, wiedząc, że jest bacznie obserwowany i oceniany przez siedzących wokół pod ścianami. Spontanicznie popisywała się też młodzież z każdej biorącej udział grupy narodowościowej. Gdy zagrał Cybulski skocznego ukraińskiego hopaka, z radosnymi podskokami wychodzili na środek ukraińscy chłopcy i dziewczęta, przytupując głośno obcasami, z żywiołową werwą wytańcowywali różne figury, ze skocznymi przysiadami; chłopcy tworząc w kółeczkach zwarty łańcuch rąk, zgarniali na niego siedzące dziewczęta i obracali nimi w szybko kręcącej się karuzeli w jedną i drugą stronę, krzepko przy tym przytupując. Cała sala radowała się tym widokiem, rozlegały się oklaski i śmiech. Następnie, dla odmiany, Cybulski zabrał niemiecką melodię w rytmie walca. Do tańca wychodziła elegancko ubrana niemiecka młodzież. Tańczyli dostojnie i lekko, majestatycznie i naprawdę pięknie. Znane polskie walczyki, polki i obertasy wprawiały w szybki ruch każdego ochoczego do tanecznych pląsów. W przerwach między tańcami śpiewano jednak tylko polskie pieśni. Chociaż pan Cybulski zagrał niekiedy naszą ukraińską melodię i sam zaczął nucić jej słowa w naszym języku, obecni na sali liczni Ukraińcy nie mieli odwagi z nim razem zaśpiewać. Po prostu bali się. Podobne milczenie zachowywali Niemcy, słysząc bliską ich sercu melodię niemiecką. Zachowanie takie w tamtym czasie było w pełni uzasadnione. Głośne wyrażanie piękna swej narodowej kultury mogło być uznane przez organa UB za groźne przejawy nacjonalizmu, za co groziły surowe konsekwencje.

Znając dobrze ludzi, codzienność, rzeczywistość życia środowiska, w którym wyrosłem, muszę stwierdzić, że dążenie ówczesnych władz do niszczenia kulturalnych tradycji Ukraińców oraz Niemców znajdowało poparcie tylko nielicznych Polaków, którzy nie byli aprobowani przez swych rodaków. Dobitnym potwierdzeniem tego może być przykry incydent, jaki miał miejsce w ukraińską Wielkanoc, wiosną 1948 roku. Była piękna, słoneczna pogoda. Znaczna grupa naszych ludzi, odświętnie ubranych, zebrała się w zacisznym miejscu pod ścianą jednego czworaka. Niektórzy mieli w rękach ukraińskie książeczki do nabożeństwa. Zebrali się tu, aby choć skromnie, wspólnie uczcić to wielkie, podniosłe święto. Nie głośno, ale bardzo pięknie i wzruszająco do łez zaśpiewali na głosy naszą prastarą uroczystą pieśń o zmartwychwstaniu „Chrystos woskres”. Następnie fornal Kiszenia, wytrawny znawca liturgii cerkiewnej, odczytał półgłosem po ukraińsku słowa z Pisma Świętego, przeznaczone na ten wielki dzień. I znowu, nieco głośniej, zabrzmiał z głębi duszy płynący śpiew. Nasi ludzie od pokoleń związani z cerkiewnymi i świeckimi obrzędami wielkanocnymi pragnęli chociaż skromnie kultywować je na nowej ziemi. Pozbawieni byli tu własnych cerkwi, księży, możliwości uczenia dzieci czytania świętych książek w ojczystym języku. Pamiętam, w sobotę tej pierwszej Wielkanocy na ziemiach odzyskanych stara babcia z rodziny Smerek nam, wszystkim dzieciom ukraińskim, malowała przepiękne pisanki. Z własnymi jajkami w rękach udawaliśmy się do jej mieszkania, staliśmy w kolejce przed nią i z zachwytem, w głębokim milczeniu patrzyliśmy, jak ona roztopionym woskiem sprawnie przyozdabia białe skorupki przepięknymi wzorami. Pisanki te dawaliśmy nawet w prezencie przyjaciołom Polakom i Niemcom. W tę naszą pierwszą niedzielę wielkanocną widzieliśmy, jak oni zza węgłów swych domów zachwycali się naszymi wielogłosowymi religijnymi pieśniami. A nasi ludzie, popadłszy w jakieś zbiorowe natchnienie, w uniesieniu śpiewali je coraz odważniej i głośniej. Wtem niespodziewanie od strony drogi rozległ się wulgarny męski krzyk: „Zamilczcie, wy mordy ukraińskie! Tu jest Polska! Znowu tutaj Ukrainę zachciało wam się tworzyć! Co? Widocznie za mało jeszcze dostaliście w d...! Rżnąć was tylko trzeba nożem i rany solą posypywać, was wszystkich banderowców! Wszystkich co do jednego!”. Usłyszawszy to, ludzie nagle zamilkli. Przed nami stał, nadal coś głośno wykrzykując pijany mechanik z majątku w towarzystwie nieco wyższego od siebie kompana. Ubrany jak zwykle, pojawił się w swoim ulubionym żołnierskim mundurze, w rogatywce na głowie. Moja mama, w tamtych latach zdrowa i silna kobieta, znienacka w milczeniu zbliżyła się do niego, schwyciła za kołnierz i zręcznie podstawiając nogę, przewróciła na ziemię. Gdy leżał, poczęła zamaszyście kopać go, gdzie popadło, ostrym czubkiem odświętnego pantofla, wypowiadając w nieopanowanym zdenerwowaniu głośne słowa: „Ja ci dam banderowców, ja ci dam bandytów, Ukrainę. Ty paskudna gnido!”. Podpity kompan stanął w obronie leżącego, nie wykazując jednak przejawów agresji wobec mamy. Gdy były żołnierz-patriota z trudem stanął na własne nogi, nie miał już odwagi wypowiadać obelżywych słów. Oddaliwszy się w milczeniu o kilka kroków, przystanął na chwilę, aby wyrazić groźby wobec matki: „Popamiętasz ty mnie sobie, ty p... Ukrainko! Czy ty wiesz, co cię czeka za podniesienie ręki na mnie, byłego żołnierza polskiego? Ja już powiadomię o tym gdzie trzeba, co wy tu wyrabiacie i na co was stać. Popamiętasz ty mnie sobie! Popamiętasz! Ty p... banderówko”. Matka słysząc to, odważnie, z zacietrzewieniem, zrobiła parę kroków w jego stronę, wyrażając gotowość nieustąpienia z pola walki. „Ja ci dam banderówkę, ja ci dam p... Ty tchórzu paskudny. Rabusiem byłeś i złoczyńcą, a nie żołnierzem! Obrabowywałeś i mordowałeś niewinnych, bezbronnych ludzi. Ja i wszyscy tu obecni widzieliśmy, jak ty i tobie podobni żołnierze walczyli!” — wygarnęła mu z gorzką, rozpaczliwą ironią w głosie. Gdy ten nadal odgrażał się, mama, wybuchając rozpaczliwym płaczem, krzyknęła na cały głos: „Idź i donoś, ty bezwstydniku, na mnie, matkę malutkich dzieci! Ja też pójdę, pójdę nawet na koniec świata i powiem, że tacy jak ty parszywcy nie mają prawa nas obrażać! Bo Ukraińcy, nasi ojcowie, synowie i bracia naprawdę walczyli na froncie o tę twoją Polskę! Niech ci to powie Nastia, której mąż oddał życie za nią, niech ci powie Pawlukowa, której dwóch synów nie wróciło z ruskiego wojska, a mój brat walczył o nią w 1939 roku, a potem bił się jeszcze w Armii Czerwonej, wrócił do domu ciężko ranny. Idź, zaskarżaj mnie, ty wielki heroju, który nawet nie był na prawdziwej wojnie!”. Słysząc te nieprzyjazne słowa, cały czas milczący kompan mechanika mocno schwyciwszy go pod rękę, w pośpiechu oddalił się od nas. Nasi ludzie w przykrym milczeniu rozeszli się do swych domów.

Po południu tego dnia gościli u nas oboje Cybulscy. Matka poczęstowała ich wielkanocną kiełbasą, paską, czyli pszenną bułką, specjalnie pieczoną na to święto, i gotowanymi jajkami. Ze łzami w oczach opowiadała o przykrym zajściu. Baliśmy się, że po mamę za jej odważne, nieopanowane zachowanie może przyjechać UB. Nasi goście obiecali jeszcze przed wieczorem udać się do domu tego buńczucznego żołnierza-patrioty, aby w obecności jego żony przekonać go, że postąpił jak ostatni łajdak, swoim niegodnym człowieka zachowaniem obrażając uczciwych ludzi, modlących się w swe wielkie święto. Sprawa skończyła się szczęśliwie. Ani na drugi dzień rano, ani nigdy później lękający nas jak groźne widmo samochód UB pod nasze drzwi nie podjechał. Niespodziewanie zawitała do nas żona tego mechanika, kobieta uprzejma i zawsze nam życzliwa. Ze łzami w oczach przepraszała mamę, wstydząc się za swego męża.

We wsi odznaczano uroczyście ważniejsze wydarzenia rodzinne, sprawiając z ich okazji nieraz huczne przyjęcia, zwane balami. Oprócz wesel nie mniej ważnymi były tu chrzciny. Urodziny czy imieniny nie były znane. Na takie bale oprócz dalszej i bliższej rodziny zapraszano licznych sąsiadów oraz znajomych. W wyniku często długo trwających kalkulacji, kogo ze wsi wypada zaprosić, a kogo nie, na wspólnej biesiadzie znajdowali się ludzie prawie z całej wsi, bo ze wszystkimi gospodarze domu mieli jakieś tam kontakty sąsiedzkie, koleżeńskie czy powiązani byli bliższymi lub dalszymi więzami rodzinnymi. Na wspólnej biesiadzie licznie przybyli goście nieraz ledwie mieścili się w dwóch pokojach i w kuchni, gdzie też rozstawiano stoły. Były one zastawione dużymi talerzami i misami wypełnionymi pokrojoną w duże plastry słoniną, salcesonem i kiełbasą, pieczoną baraniną, kwaszonymi w beczce całymi ogórkami. Nie brakowało, oczywiście, razowego chleba własnego wypieku i ciasta drożdżowego. Półlitrowe butelki czystej wódki rozstawiał zwykle sam gospodarz. Ilość tych pełnych butelek na stole świadczyła bowiem o jego zasobności i randze balu. Na początku hucznie wznoszono toasty za zdrowie nowo narodzonego dzieciuka, za gospodarzy, za teściową i teścia, za siostry i braci. Za każdym razem wszyscy opróżniali do dna masywne kieliszki i śpiewali „Sto lat”. Po wypiciu żołądki łapczywie wypełniano możliwie jak najtłustszą zakąską, hołdując wileńskiej nieraz powtarzanej zasadzie: „Jeżeli nawet duża wypiwszy, dobrze sobie tłustego podjesz, to i pijanym tak łatwa nie będziesz”. Podczas balu cały dom rozbrzmiewał głośnymi rozmowami, śmiechem i solowym lub chóralnym śpiewem. Wśród biesiadników zawsze znajdywali się soliści o dźwięcznym głosie, popisujący się znajomością różnych piosenek, chętnie słuchanych. Takim wyróżniającym się śpiewakiem był ówczesny wójt gminy Gałajny, pan Gliński. Zachwycał wprost gości swą znajomością ładnie śpiewanych przeróżnych piosenek z okolic jego rodzinnego Mazowsza, przeważnie o charakterze figlarnym i sprośnym. Wspaniałą śpiewaczką okazała się nasza późniejsza sąsiadka Wojciechowiczowa, która oczarowywała wszystkich obecnych białoruskimi i polskimi pieśniami z jej rodzinnej Nowogródczyzny. Śpiewała silnym barwnym głosem, ze wzruszającym wschodnim zawodzeniem і achaniem (achanie - forma wykrzyknikowa "ach!", "ech!" często występująca w białoruskich i rosyjskich pieśniach ludowych, zamiast ukr.i pol. "oj!"). Pomagał jej w tym siedzący obok niej niebieskooki, starszy już wiekiem mąż o typowo wschodniosłowiańskich rysach twarzy. Biesiadnicy przeważnie przerywali rozmowy, wsłuchując się w smętne melodie. Niektórzy półgłosem pomagali śpiewakom. Bal taki trwał do późnych godzin nocnych dopóty, dopóki starczyło wódki. Zauważywszy tylko puste butelki na stole, goście zaczynali podnosić się z miejsc, aby udać się do domu. Gorąco żegnali się z gospodarzami, życząc im szczęścia i pomyślności.

Pięknym obyczajem, przyniesionym z Wileńszczyzny, były tak zwane odwiedziny, wyprzedzające chrzciny o tydzień lub więcej. Grupa sąsiadek, po odpowiednim, wspólnym przygotowaniu, udawała się do domu matki, aby zobaczyć i powitać jej nowo narodzone dziecko. Obdarowywano ją przyniesionymi prezentami, składano życzenia, zachwalano urodę dzieciuka. Kobiety przy tej okazji zasiadały przy wspólnym stole, częstując się przyniesionymi przysmakami, popijano tylko herbatą, gdyż samym kobietom pić wódki nie wypadało. Moja mama niejednokrotnie brała udział w takich odwiedzinach w domach wilniuczek i one przychodziły do nas po urodzeniu się siostry, a potem brata.

Huczne i radosne były wesela, w których brała udział zazwyczaj cała wieś jako zaproszeni goście. Bawić się na nich mogli i wszyscy inni, bez prawa zasiadania przy biesiadnych stołach. Pamiętaj, że w 1951 roku odbyło się wielkie ukraińskie wesele w rodzinie Warwijtów z Grądzika. Przed wyjazdem do cerkwi prawosławnej w Górowie, jak też o powrocie z niej uroczystość przebiegała z zachowaniem bogatego i barwnego, odwiecznego poleskiego ceremoniału. Cały czas rozbrzmiewały melodyjne ukraińskie pieśni obrzędowe, wzmacniane orkiestrą, złożoną z trąbek, skrzypiec, akordeonu i bębna. Przez Gałajny przejeżdżał wtedy strojny, różnokolorowy, długi korowód weselny. Sznur wozów przystrojonych różnobarwnymi wstęgami, zapełnionych rozśpiewanymi weselnikami, poprzedzany był przez jadących na pięknych koniach kozaków w wyszywanych koszulach, z dużymi kokardami na odświętnych marynarkach. Za nimi, z przodu kolumny, jechała najokazalsza fura, z pięknie wystrojoną panną młodą i jej urodziwym przyszłym mężem. Z radosnym uśmiechem na ustach niczym księżniczka obdarowywała stojące przy drodze dzieci, rzucając w ich stronę całe garście cukierków. Przejeżdżający weselnicy radośnie śpiewali przy głośnym akompaniamencie skrzypiec, trąbek i akordeonu. Ludzie z Gałajn i z okolic usłyszawszy z daleka niosący się ich dźwięk w tę piękną, słoneczną niedzielę tłumnie wyszli z domów i podążali w stronę szosy, aby z bliska przyjrzeć się powyjmowanym z kufrów, wspaniałym strojom, urodzie młodej pary, aby pozdrowić ich oraz wszystkich weselników powitalnymi gestami rąk i przyjaznymi uśmiechami. Przed powrotnym przyjazdem korowodu przez Gałajny młodzież ze wsi, wedle zwyczaju, zagrodziła drogę strojną, różnokolorową „bramą”, wymuszając na parze weselnej wykup, którym była zazwyczaj flaszka dobrej gorzałki.

Oprócz uroczystości rodzinnych w tamtych latach niełatwe życie mieszkańców gminy Gałajny wypełniały różne imprezy kulturalne, rozrywkowe oraz sportowe. W gminnej świetlicy, mieszczącej się w niewielkim poniemieckim pałacyku, prawie w każdą sobotę lub niedzielę odbywały się potańcówki albo bardziej prestiżowe od nich, dobrze zorganizowane zabawy z bufetem. Potańcówki były darmowe, grali na nich tylko na akordeonie i bębnie miejscowi grajkowie, tak dla przyjemności, nie żądając za to żadnej zapłaty. Tańczyła młodzież starsza, dzieci i ochoczy do tańca starsi. Przypatrywali im się sąsiedzi, babcie, mamusie, a nawet żony. Oceniali umiejętności tancerzy, ustalali kto z kim tworzy narzeczeństwo. W tych tańcach zawsze rej wodził pan Wincenty Dzirba; zawsze niezmordowany, dziarski i wesoły. Jego już stara twarz z charakterystycznym małym wąsikiem i szpicbródką była zawsze pogodna i uśmiechnięta. Z iście młodzieńczą lekkością, drobnymi kroczkami wytańcowywał z dziewczętami przeróżne figury taneczne, był głównym inicjatorem i wodzirejem odbijanego, kółeczek, łańcuchów i białych walczyków. Jego żona, prawie siwa babcia, nieskora już do tańca, siedziała sobie pod ścianą, z lubością patrzyła, jak jej dziarski mąż wytańcowuje z młodymi dziewczynami. — Dobrza, że sił mu na to starcza i zdrowia! — mawiała. Wincenty Dzirba był też znanym w okolicy wierszopisem, wiejskim korespondentem, często piszącym do różnych gazet. Z każdym lubił sobie wesoło porozmawiać, opowiedzieć jakieś zawsze nowe dowcipy, wyrażając w nich swój humorystyczny stosunek do życiowej rzeczywistości.

Zabawy taneczne z bufetem organizowała głównie wdowa, Halina Grochowska, woźna i zarazem sprzątaczka kancelarii gminnej. Pełniła też funkcję przewodniczącej gminnej komórki Ligi Kobiet. Była to kobieta energiczna, uczciwa, życzliwa. Mając na utrzymaniu troje dzieci (mąż nie powrócił z wojny), zawsze znajdywała czas na organizowanie mieszkańcom wsi dobrej rozrywki. Przed rozpoczęciem zabawy z bufetem odbywał się często amatorski spektakl teatralny na składanej scenie z rozsuwaną kurtyną. Przedstawienia, najczęściej jednoaktowe sztuki, wystawiały zaproszone amatorskie zespoły teatralne z innych miejscowości. Pamiętam, niektóre spektakle były naprawdę ciekawe i udane. Do dziś pozostały mi w pamięci zachwycająca gra aktorów i ich barwne stroje z minionych epok historycznych. Po przedstawieniu scenę szybko rozbierano i wynoszono, opuszczoną na krótki czas świetlicę błyskawicznie posprzątano, po czym honorowe miejsce zajmowała w niej orkiestra, składająca się z dużego akordeonu, z dwiema pedałowymi dmuchawami, poruszanymi siłą nóg akordeonisty (bywało, że grały dwa takie instrumenty), głośnej trąbki, obowiązkowo dużego bębna. Nieraz zapraszano orkiestrę z Górowa, grającą bardziej subtelnie, ze skrzypcami, na których po mistrzowsku grał pan Hałuszko. Na ogromnym ganku i w sieni pałacu urządzano bufet, zaopatrzony przeważnie w kanapki ze słoniną, solone śledzie z beczki, kiszone ogórki i wódkę. Wesołe tańce w wypełnionej po brzegi świetlicy i gwarna biesiada w bufecie, gdzie za stoły zasiadały cale rodziny, trwały przeważnie do świtu. Brali w nich udział dorośli i młodzież. Bójki czy jakieś incydenty należały tu do rzadkości. Obowiązywały pewne ustalone reguły zachowania i kultury, których każdy przestrzegał w obawie przed utratą dobrej opinii w środowisku, gdzie każdy każdego znał. Nikt z organizatorów wówczas nawet nie myślał o zapewnieniu ochrony milicyjnej czy zatrudnianiu porządkowych. Trzeba też wspomnieć o tym, że wtedy w Gałajnach nie było elektryczności i wszystkie imprezy odbywały się przy świetle lamp naftowych.

Potańcówki odbywały się często także w Toprzynach, Żywkowie czy na strażnicy WOP w Świątkach, gdzie co miesiąc objazdowe kino wojskowe za darmo wyświetlało filmy dla żołnierzy i mieszkańców. Na tych potańcówkach spontanicznie organizowanych wesoło i kulturalnie bawiła się licznie przybyła ukraińska, polska i niemiecka młodzież, którą łączyła naprawdę szczera atmosfera koleżeństwa i przyjaźni. Zawsze lubiłem być na nich w towarzystwie nieco starszego ode mnie Niemca z Warszkajt, Eryka Kułaka. Był to miły, niebieskooki chłopiec, zawsze skromny i grzeczny, o przyjaznym usposobieniu. Mówił trochę nieśmiało, z wyraźnie niemiecką wymową, gdyż w jego domu rozmawiano tylko po niemiecku. Młodzież na tych imprezach była pozostawiona sama sobie, bez żadnego nadzoru ze strony dorosłych. Podczas ich trwania nie pito alkoholu, na sali tańców nie palono papierosów. Nie pamiętam przypadku, aby ktoś był na nich w stanie nietrzeźwym czy niestosownie się zachował. Zupełnie nie używano też wulgarnego słownictwa. Muzykanci, znajomi miejscowi grajkowie, nie liczyli na jakąś poważną zapłatę za swoje granie, ale chłopcy zbierali do jednej czapki dowolne datki pieniężne, które potem, nie licząc nawet wysokości zebranej kwoty, wkładali do kieszeni akordeonisty.

O wiele więcej czasu niż obecnie poświęcali ludzie życiu religijnemu. W każdym domu na poczesnym miejscu obok figurki Matki Boskiej leżał duży modlitewnik służący do odmawiania codziennych modlitw. Z nim też obowiązkowo uczestniczono we mszach świętych w górowskim kościele. Chociaż był on w znacznej odległości (z Toprzyn było ponad 12 km), obowiązkowo starano się chodzić do niego systematycznie w każdą niedzielę i święta. Najsumienniej praktykujący wierni odległość tę zwykle pokonywali pieszo, gdyż autobusy jeszcze nie kursowały, a rowery były rzadkością; większość dorosłych nie umiała nawet nimi jeździć. Niektórzy gospodarze, od czasu do czasu, wybierali się do kościoła wozem, zabierając na niego sąsiadów. W większe święta tego środka lokomocji używali nieomal wszyscy posiadacze koni. W pierwszy dzień Wielkanocy, jeszcze o zmierzchu, na rezurekcję do Górowa zdążała po asfaltowej szosie bardzo długa kawalkada fur wypełnionych odświętnie ubranymi ludźmi różnego wieku. Po drodze mijali jadące w przeciwnym kierunku wozy konne prawosławnych Ukraińców wracających z zakończonej już w cerkwi utreni, na której wielokrotnie już odśpiewali swoje uroczyste „Chrystos woskres”, bowiem uroczystość ta rozpoczęła się u nich o 12 godzinie w nocy. Mijający się znajomi pozdrawiali się nawzajem wielkanocnym pozdrowieniem. Daleko niósł się w chłodnym o tej porze powietrzu odgłos stąpania podkutych końskich kopyt o twardą powierzchnię asfaltu.

Były pewne zauważalne różnice między religijnością praktykujących w tym samym kościele Polaków-wilniuków a Ukraińców-grekokatolików [w tym czasie nabożeństwa greckokatolickie były zabronione]. Ci pierwsi udawali się do kościoła bardziej okazjonalnie i mniej systematycznie, rzadko kiedy szli tam pieszo. W niektórych domach pobożnych wilniuków często modlono się przed rodzinnymi urządzonymi z ładnych świętych obrazów figurkami Jezusa i Matki Boskiej. Podczas modlitwy babcie i tylko nieliczne młodsze kobiety używały różańca. W religijności grekokatolików zauważało się większą żarliwość, a nawet pokutne poświęcenie Bogu. W niedziele i święta z kierunku Topryn przez Gałajny pieszo szli kobiety, mężczyźni i dzieci. Byli też i tacy, którzy całą rodziną starali się systematycznie udawać do „domu bożego”, pozostawiając na gospodarstwie tylko jedną osobę. Wyróżniała się tu bardzo pobożna rodzina Kołaczków z Toprzyn. W każdą niedzielę, nie zważając na pogodę i porę roku, wszyscy udawali się do kościoła, zawsze na własnych nogach. Przykładne poświęcenie Bogu przejawiała ich stara, przygarbiona babcia, która mocno pochylona ku ziemi, małymi kroczkami, miarowo stukając pałeczką o drogę, powoli pokonywała odległość 12 km do miasta. Z nabożeństwa wracała w późnych godzinach popołudniowych, odmawiała wsiadania do przejeżdżającej fury kogoś znajomego, przeświadczona o wyższej celowości swego trudu.

Pięknie i uroczyście odbywano każdego majowego dnia tak zwane majowe. W Gałajnach odbywały się one w dużej izbie jednego gospodarza w centrum wsi. Prowadziła je, niczym kapłanka, ładna dziewczyna-wilniuczka, o zgrabnej, smukłej sylwetce, Marysia Ruczyńska [jej syn Kazimierz Sienkiewicz jest pracownikiem naukowym na Wydziale Matematyki w olsztyńskiej WSP]. Dziewczyna subtelnym głosem, klęcząc zwrócona do ołtarza z figurą Matki Boskiej, z modlitewnika czytała modlitwy różańcowe. Zgodnym chórem modlili się głośno wraz z nią babcie, kobiety, mężczyźni i dzieci. Potem wszyscy śpiewali melodyjne pieśni religijne. W tym śpiewaniu przewodziła rodzina Wasilewskich, złożona z: matki-wdowy, z dwu dorosłych sióstr i dwóch braci kawalerów. Wzruszająco, z idealnym wyczuciem harmonii brzmiały pieśni w ich wykonaniu. Lubili śpiewać ulubione, smętne polskie i białoruskie piosenki przy różnych innych okazjach. Pamiętam, w niejeden księżycowy letni wieczór od strony ich domu, znajdującego się na kolonii pod lasem, przy drodze na Wokiele, nad spowitymi mgłą łąkami, niósł się ich wielogłosowy śpiew, w którym często była obecna pieśń:

Chwalcie łąki umajone,
Góry, doliny zielone,
Chwalcie cieniste gaiki,
Źródła i kręte strumyki.






(Fragment książki "Wspomnienia dziecka wojny", publikujemy za zgodą autora.)



WERSJA W J.UKRAIŃSKIM
do góry ↑
VIII. Pierwsze trudne lata (немає перекладу українською)
WERSJA W J.ANGIELSKIM
do góry ↑

 
do góry ↑
VIDEO


Na tę chwilę brak jest w bazie video do danego artykułu.

 
do góry ↑
Fotografie
„Kliknij” na miniaturke by zobaczyc zdjęcia w galerii.


Na tę chwilę brak jest w bazie zdjęć
powiązanych z niniejszym artykułem.

 
do góry ↑
Pliki


Na tę chwilę brak jest w bazie plików powiązanych z niniejszym artykułem.





















„Człowiek pozbawiony korzeni, staje się tułaczem...”
„Людина, яку позбавили коренів стає світовим вигнанцем...”
„A person, who has had their roots taken away, becomes a banished exile...”

Home   |   FUNDACJIA   |   PROJEKTY   |   Z ŻYCIA FUNDACJI   |   PUBLICYSTYKA   |   NOWOŚCI   |   WSPARCIE   |   KONTAKT
Fundacja Losy Niezapomniane. Wszystkie prawa zastrzeżone. Copyright © 2009 - 2024

stat4u

Liczba odwiedzin:
Число заходжень:
1 685 857
Dziś:
Днесь:
594